Podczas ostatniego pobytu w naszym dawnym, dynowskim dworze na W. Świętych 2022 r., otrzymaliśmy od nieocenionych Pań Wychowawczyń tamże pracujących, znaleziony w starej skrzyni, kolejny zeszyt wspomnień Kingi z Trzecieskich Moysowej, mojej ciotecznej Babci.
Z przyjemnością ale i wzruszeniem przepisałam je, a zważywszy, że Autorka miała wtedy 88 lat i pewne kłopoty z wyraźnym pisaniem, że tekstu nikt dotąd nie przeczytał, (został napisany przed 39 laty), a przecież dotyczy bardzo zasłużonej dla polskiej historii i kultury Postaci, doszliśmy do wniosku że warto go udostępnić na łamach naszej strony szerszemu Gronu Drogich Czytelników.
I oto one.
Ksiądz Arcybiskup Józef Teodorowicz pochodził ze znanej ormiańskiej rodziny osiedlonej od wieków w południowej Polsce, a w szczególności na tzw. Pokuciu miedzy Wschodnimi Karpatami a Bukowiną. Teodorowiczowie byli blisko spokrewnieni z wieloma rodzinami ormiańskimi przeważnie z tzw. warstwy ziemiańskiej, które gospodarowały na pięknych ziemiach Pokucia, nad Prutem i Dolnym Czeremoszem.
Były to rodziny wprawdzie pochodzenia ormiańskiego, a wiec innej rasy niż Polacy, nie mniej o kulturze znacznie starszej niż polska, a chrześcijaństwo było w narodzie ormiańskim o parę wieków wcześniej zakorzenione niż w Polsce.
Rodzina Teodorowiczów musiała być na pewno uczuciowo silnie związana z narodem i kulturą polską, bo wydała Ks. Arcybiskupa Józefa, jednego z najgorętszych patriotów polskich z końca XIX i pierwszej połowy XX wieku.
W październiku 1912 r. odbył się w Wiedniu Międzynarodowy Kongres Eucharystyczny. Były to jeszcze czasy zaborów, i Lwów stolica ówczesnej Galicji należącej do Monarchii Austro-Wegierskiej, był może najważniejszym centrum kultury umysłowej Polski.
Lwów był też stolicą trzech Metropolii, a mianowicie Arcybiskupstw: rzymsko-katolickiego, greko-katolickiego i ormiańsko-halickiego. Arcybiskupem ormiańsko-halickim był Józef Teodorowicz.
Na wspomnianym Kongresie Eucharystycznym byli moi Rodzice, Stefanowie Trzeciescy z Dynowa. Po powrocie opowiadali nam dzieciom i służbie o uroczystościach i nabożeństwach, w których brali udział. Zjechały do Wiednia tłumy z całej katolickiej Europy i najbardziej znani mówcy. Rodzice opowiadali nam o mowie arcybiskupa Teodorowicza, wygłoszonej, naturalnie, po niemiecku, która została oceniona przez osoby kompetentne jako jedno z najlepszych pod względem merytorycznym ze wszystkich przemówień tam wygłoszonych.
Ks. Teodorowicz przebywał niemal stale w swej stolicy arcybiskupiej we Lwowie. Diecezja jego obejmująca kilkanaście parafii ormiańsko-katolickich nie mogła mu wypełnić czasu, ale go nie tracił.
Całą duszą był oddany sprawie polskiej i to było charakterystyczną cechą jego posługi. Przed 1-szą wojną światową był posłem do parlamentu austriackiego, gdzie działał na rzecz propagowania ustaw korzystnych dla ówczesnego zaboru austriackiego, czyli Galicji. Zyskał nawet nazwę zagorzałego, polskiego nacjonalisty.
Po odzyskaniu niepodległości w listopadzie 1918 roku, ze zdwojoną energią rozpoczął pracę na forum politycznym. Został wybrany posłem na pierwszy polski Sejm. Przed wyjazdem do Warszawy, wygłosił we lwowskiej katedrze płomienne kazanie, w czasie którego padły słowa: Jedziemy na Sejm do Warszawy, pierwszy w odrodzonej ojczyźnie.
Pamiętam uroczystość 50- lecia wybuchu powstania Styczniowego 1863 r. Był to dzień 22.I 1913 r. Lwów, jak wszystkie polskie miasta obchodził ten dzień uroczyście.
Byłam w katedrze rzymsko-katolickiej wypełnionej po brzegi tłumem ludzi wszystkich stanów, organizacji, młodzieży szkolnej i akademickiej. Podczas uroczystej Mszy św. Ks. biskup Teodorowicz wygłosił kazanie, którego mottem była miłość Ojczyzny. Minęło od tego dnia 71 lat, ja jednak pamiętam, a miałam wtedy zaledwie lat 17, jakie wrażenie wywarło ono na całym tłumie ludzi, a nawet niektóre zwroty takie jak początek: ”Wzywam Cię święta miłości kochanej Ojczyzny”.
Jako krewny rodziny Bohdanowiczów, Arcybiskup był również spowinowacony z rodziną mojej teściowej, Ludwiki z Kaprich Moysowej. Była ona zaprzyjaźniona z matką ks. Biskupa (zdaje mi się z domu Ochanowiczówną), która mieszkała z synem przez długie lata w domu arcybiskupa, przy katedrze ormiańskiej we Lwowie. Prowadziła Mu dom i pilnowała, aby syn zbyt hojnie nie obdarzał potrzebujących swoimi osobistymi rzeczami, których potem mogłoby mu zabraknąć. Wiadomo, że arcybiskup ormiański nie miał ziemi, folwarków, lasów i na wielkie wydatki nie mógł sobie pozwolić.
Pamiętam, że moja teściowa, po wizycie u pani Teodorowiczowej, opowiadała, że ta skarżyła się przed nią na syna, że dał jakiemuś ubogiemu swoje futro, że rozdaje najpotrzebniejsze rzeczy, bez względu czy będzie je mógł sobie kupić. Powiedziałam mu: ”W Kurii jesteś ekscelencją, ale tu w domu jesteś Józiem i masz mnie słuchać, a nie rozdawać”.
Ksiądz Arcybiskup jako zagorzały patriota polski i stronnik ówczesnego stronnictwa Narodowo-Demokratycznego (tzw. Endecji), był przeciwnikiem Józefa Piłsudskiego , z czym się nie krył.
W latach 30 tych, gdy kult osoby Piłsudskiego osiągnął szczyt, odbyło się posiedzenie Związku Ziemian Pokucia w Kołomyji na którym był i mój mąż, Michał Moysa. Rzucono tam projekt postawienia pomnika marszałkowi Piłsudskiemu na rynku w Kołomyji. Pomnik miano zamówić u znanego rzeźbiarza Laszczki, i miał kosztować ogromną jak na ówczesne czasy sumę 150 000 zł. Sam prezes Związku nakłaniał zebranych ziemian do składki. Pomimo, iż wielu zebranych przyjęło ten pomysł niechętnie, gdyż były to czasy głębokiego kryzysu ekonomicznego, fatalnego stanu rolnictwa i wszystkim brakowało gotówki, zgodzono się na ten pomnik.
Wówczas mój mąż, ze zwykłą sobie odwagą przekonań, zaprotestował. Zaproponował, aby za te pieniądze zrobić coś pożytecznego dla ogółu społeczeństwa. Brakowało wtedy szkół, dróg, mostów, szpitali. Powiedział też, że pomników nie stawia się ludziom za życia. To wystąpienie wywołało burzę, a memu mężowi zarzucono brak patriotyzmu. Ale nie ustąpił i nadal protestował przeciw pomnikowi.
W parę miesięcy potem w (pismo nieczytelne) u pani Eugenii Tatarczukowej odbyło się inauguracyjne posiedzenie paru ziemianek na którym założono Sodalicję Mariańską Pań. Obecnym na tym posiedzeniu był i arcybiskup Teodorowicz, który czas wakacyjny na Pokuciu spędzał u swoich kuzynów w Dziwnowie.
Po zebraniu przystąpił do mnie z uprzejmym uśmiechem i słowami: ”Gratuluję Pani”. Na moje zdziwione zapytanie czego mi gratuluje, odpowiedział: ”Gratuluję odwagi i charakteru u męża Pani, który wystąpił przeciw pomnikowi Piłsudskiego”.
Ksiądz Arcybiskup był wielkim miłośnikiem młodzieży akademickiej. W latach 30 tych wzmógł się bardzo ruch religijny (Odrodzenie) pod jego protektoratem . W pierwszych dniach grudnia, bodajże 1931r., widziałam na ulicach Lwowa duże, białe plakaty skierowane do młodzieży: ”Koleżanki i Koledzy! 8 grudnia święto naszej Patronki i Królowej. Niech nikogo z nas nie zabraknie przy Stole Pańskim”.
Ksiądz Arcybiskup był czynnym członkiem korporacji studenckiej.
Gdy spędzał swoje wakacje w Dziwnowie ( w powiecie śniatyńskim), nieopodal naszego majątku w Rudnikach, któregoś roku ucieszyliśmy się z jego odwiedzin. Pełen prostoty, dobroci i kultury zachował się do dziś takim w mojej pamięci.
W Dziwnowie pracował nad swoim dziełem o Chrystusie. ( Nie pamiętam już teraz tytułu).Pisywał w ogrodzie, przy kamiennym stole pod jabłoniami. Przeszkadzały mu nader indyki, które pani Kazimiera Bohdanowiczowa hodowała. Nawet kiedyś, w przystępie zniecierpliwienia zapytał po co się je trzyma, te ptaki takie dokuczliwe, nawet wskakujące mu na stół.
We Lwowie niektóre rodziny zapraszały Arcybiskupa. Aby się im odwdzięczyć posyłał czasami tuczony drób, aby mieli co podać na obiad. A potem, zapytany po powrocie przez matkę, nawet nie wiedział co jadł: kaczkę czy kurę. Nie był smakoszem.
Wielką zasługą Arcybiskupa, było gruntowne odnowienie katedry ormiańskiej. Znany artysta, malarz Rosen podjął się prac malarskich i stworzył dzieło podnoszone do wysokiej rangi artystycznej.
Zdecydowaną zasługą Arcybiskupa było zatarcie różnic pomiędzy oboma katolickimi obrządkami: ludzie uczęszczali na zmianę do obu świątyń. Naturalnie u Ormian używano języka staro-ormiańskiego.
W roku 1938 zdrowie Arcybiskupa zaczęło się gwałtownie pogarszać. Na parę tygodni przed śmiercią, nie mógł już opuszczać łóżka. Odwiedzał go wtedy siostra mego męża, Janina z Moysów Szczepańska. Opowiadała mi z jaką pogodą, spokojem i poddaniem się woli Bożej chory znosił swoje cierpienie.
Pielęgnowały go siostry zakonne, bardzo do niego przywiązane. Jedna z nich w chwili nasilenia cierpienia powiedziała, że chciałby wziąć na siebie jego część. Na to chory odpowiedział z uśmiechem: ”Nie siostro, ja tego nie dałbym nikomu, to moja porcja, która tylko mnie się należy”.
Umarł w pierwszych dniach grudnia 1938 roku. Pojechaliśmy na pogrzeb oboje z mężem. Stał się on wielką manifestacją katolicyzmu mieszkańców Lwowa.
Przy zwłokach wystawionych w katedrze ormiańskiej pełnili straż studenci uniwersytetu w czapkach korporacyjnych i z wyciągniętymi szpadami. Studenci orzekli, że nie pozwolą aby trumnę wieziono na karawanie ciągniętym przez konie. Otoczyli ją zwartym czworobokiem i na zmianę nieśli na ramiona od katetery ormiańskiej na cmentarz Obrońców Lwowa będący częścią cmentarza Łyczakowskiego.
Tysiące ludzi, organizacji katolickich, młodzież szkolna i akademicka, senat profesorów uniwersyteckich, władze miejskie i państwowe oraz tłumy mieszkańców wzięły udział w tej ostatniej drodze Arcybiskupa.