Wspomnienia Małgorzaty z Paygertów Baranieckiej, część II

Wojna spędzona we Lwowie i Dynowie

Lwów

To piękne miasto pamiętam z mego wczesnego dzieciństwa, gdy przyjeżdżaliśmy tam z rodzicami do lekarzy – my starsi do dr Brichty, a mała Zosia – Chwalibogowskiego (zawsze potem mówiła, po zabawie z jego synkiem: ”że jego tatuś wziął sobie inną mamusię”). Samo miasto kojarzy mi się z tamtych czasów ze stukiem końskich kopyt o bruk ulic. One to bowiem ciągnęły eleganckie dorożki, zwane fiakrami. Innego transportu wtedy nie było.

Pomnik Adama Mickiewicza

Opera lwowska

Dworzec kolejowy

       We Lwowie mieszkali nasi dziadkowie Kornelowie Paygertowie na ul. Chmielowskiego 11. Naturalnie u nich zawsze zatrzymywaliśmy się. Mieszkanie, pełne książek w skórę oprawnych, starych mebli, pięknych obrazów, dywanów, zaciekawiało nas i zachwycało. W Sidorowie było tak skromnie…
Największą atrakcją naszych przyjazdów było pójście do rotundy na oglądanie Panoramy Racławickiej. Namalowana przez Stykę i Kossaka budziła nasze zdumienie, gdyż obraz był namalowany w połowie, a drugą połową były prawdziwe rekwizyty: część fury, płotu, czy chaty. Nad obrazem było prawdziwe niebo, bo rotunda miała dach szklany. Adam pożerał wzrokiem konnicę w boju, armaty i cały ten obraz znany nam tylko z książek. Nie chcieliśmy nigdy stamtąd wychodzić.

Ul. Akademicka nocą

Kościół Bernardynów

Kościół Dominikanów nocą

Kościół Dominikanów

Ul. Sapiehy

    Kiedyś przeżyliśmy we Lwowie mały incydent, na szczęście dobrze zakończony: Mamusia zaprowadziła nas z Adamem do dobrego fryzjera, aby potem zrobić nam fotografię. Po ostrzyżeniu mnie na tradycyjnego pazia, wyszłyśmy na moment na sprawunki, zostawiając 6- letniego Adama na fotelu. Wracamy, a fryzjer mówi: ”facecik wyszedł w celu spotkania matki”!! Malutki, 6 letni chłopczyk, wogóle Lwowa nie znający!! Nietrudno wyobrazić sobie zdenerwowanie biednej Mamusi. Na szczęście niebawem „podróżnik” wrócił, ale dał dowód i inteligencji i zdolności topograficznych.
W domu u Dziadziów pamiętam całe koszyki poziomek leśnych przywożonych z Zadwórza, majątku rodzinnego Babci Emilki.
Do domu wchodziło się od ulicy, bramą z dzwonkiem. Otwierała ją panna służąca, służąca wyłącznie Babci: „jestem zredukowaną urzędniczką”, tak o sobie mówiła. Była mała, w spódnicy do ziemi, z koczkiem i naprawdę dobra i cierpliwa, gdy zjechaliśmy tam wszyscy w czasie wojny. Była to Zosia Strasser.
Za domem był ogród z ogromnym orzechem w środku i murem ceglastego koloru, przylegającym do Cytadeli.
Dziadkowie mieszkali na piętrze. Na klatce schodowej wisiały cenne litografie, dobrze tam widoczne; była ona obszerna i dość jasna. Do mieszkania wchodziło się albo przez balkon, tzw. kuchenny, biegnący wzdłuż kuchni, pokoju służbowego i łazienki, albo przez elegancki przedpokój do kancelarii Dziadzia, salonu, buduaru Babci i sypialni, a także innymi drzwiami z kancelarii do jadalni, łączącej się z kuchnią. W buduarze Babcia miała swoje łóżko, a na kozetce spałam ja (Kornel w czasie naszych wizyt jeździł zawsze do Zaborza, do Cioci Amelki Łączyńskiej. Denerwowały go dzieci oraz zakłócenie codziennych rytuałów w związku z gośćmi. Czas spędzaliśmy więc tylko z Babcią). Nad Babci łóżkiem wisiał przepiękny obraz, akwarela Fałata, twarz kobiety. Zachwycałam się nim. Dziadzio studiując w Monachium ekonomię, spotykał tam całą cyganerię ówczesnych malarzy polskich: wiele obrazów nabył od nich, albo wręcz dostał w prezencie. A więc cały dom był ich pełen. Chodziło  jednak o płótna nie byle jakie, ale Kotsisa, Brandta czy Wygrzewalskiego, Axentowicza… (Wszystko to w czasie wojny zostało sprzedane na życie, lub przepadło. Ale o tym później. Hic transit gloria mundi….). Dom Dziadków miał wtedy już elektryczność. Adam bawił się nieustanne zapalaniem i gaszeniem światła (w Sidorowie nie mieliśmy prądu). Dobrze, że wtedy Dziadzia nie było w domu.
Na parterze domu mieszkali państwo Wereszczyńscy, lokatorzy Dziadzia. Lubili koty, a Dziadzio ich nie znosił. Krążyły więc listy z góry na dół z prośbą o ” lepsze maniery kocie na schodach”, pani Wereszczyńska w odpowiedzi, wylewała na klatkę flakony wody kolońskiej dla załagodzenia apoplektycznego usposobienia właściciela kamieniczki. Ale zapamiętałam ją i z przepięknej sceny: gdy Tatuś wrócił z niewoli bolszewickiej, już drugiej, brudny, cały we wrzodach, obdarty, ona, która nigdy nie przychodziła nieproszona, zjawiła się ze słoiczkiem miodu dla biednego więźnia… A przecież my nie mieliśmy wtedy nic, aby Go odżywić.

(Wg Książki Adresowej Małopolski z 1935/36 lokatorami na parterze w domu Paygertów we Lwowie na Chmielowskiego 11 byli : Antoni Wereszczyński (1878 – 1948)profesor i rektor Politechniki Lwowskiej a także wykładowca na Akademii Handlu Zagranicznego oraz Jego żona Janina Wereszczyńska z Gryzieckich. Ze Lwowa przenieśli się do Krakowa , gdzie zmarli i są pochowani na cmentarzu Rakowickim. Antoni Wereszczyński w listopadzie 1918 był podczas obrony Lwowa członkiem Obywatelskiego Komitetu Narodowego i znał się z Dr. Szymonem Bernadzikowskim, posłem do Sejmu Galicyjskiego, członkiem Wydziału Krajowego odpowiedzialnym za sprawy zdrowotne i sanitarne, w listopadzie 1918 rowniez czlonkiem Komitetu Narodowego, który był jednym z sygnatariuszy wspolnej polsko-ukrainskiej odezwy z 2 listopada 1918 o zaprzestanie walk we Lwowie –

inforamcje te otrzymałam od Pana Krzrysztofa Willmanna – serdecznie dziękuję MW.)

 

Ale i o tym napiszę później, bardziej dokładnie.
Z Babcią mieszkała od lat jej siostrzenica Isia (Jadwiga) Olszewska (Matka Isi, Wiktoria, zmarła na zapalenie mózgu w Sidorowie podczas tamtejszej wizyty u siostry, czyli Babci Emilki.

Od lewej: Amelka Łączyńska, Isia Olszewska i Emilia Paygertowa w Sidorowie w 1908 r.

Osierociła troje malutkich dzieci: Zosię, Jasia i Isię. Najbiedniejszą była Isia, trochę infantylna, niesprawna fizycznie. Babcia opiekowała się nią jak matka)

. W kuchni, oprócz Zosi Strasser, nadzorującej, pracowała kucharka Hania Bobińska.  Nasze dłuższe mieszkanie we Lwowie rozpoczęło się 9 grudnia w 1939 r. Przyjechaliśmy tam z Mamusią, po definitywnym wyrzuceniu nas z Sidorowa. Zaczęło się od ogromnej radości: na Chmielowskiego zastaliśmy Kochanego Tatusia wypuszczonego z więzienia bolszewickiego z Krzywego Rogu. Miał ranę na ręku, obawa przed gangreną i zupełnie posiwiałe włosy i broda zrobiły z niego „starika”, (a miał wtedy dopiero 46 lat), którym nie chciano się zajmować (ciekawych odsyłam do wspomnień Tatusia „Dwa razy w niewoli bolszewickiej” wydanych staraniem Tereski przez wyd. Formica w latach 90-tych).
Tak więc na początku była ogromna radość, że udało się Tatusiowi przeżyć te gehennę. Babcia też była uradowana naszym przyjazdem. Po śmierci Kornela w r. 1936,

Pogrzeb Kornela Paygerta w Sidorowie 1936r.

mieszkała sama, a w związku z rozpoczęciem się wojny była zalękniona i rozbita.

Babcia Emilka na Chmielowskiego 1939 r.

     Ulokowaliśmy się gdzie kto mógł. Łóżka przywiezione przez Adama oddały przysługę. Tak więc Babcia spała z Isią w buduarze; Mamusia, Zosia (z nieodłącznym misiem w ramionach) i ja w sypialni; Tereska na kanapce w jadalnym; a Tatuś z Adamem na kanapach w kancelarii Kornela. Zosia Strasser spała też w jadalnym, a kucharka w służbówce.

Tak wyglądał Dworzec Kolejowy (fot. Józef Witkowski)

i kościół Św. Elżbiety po inwazji sowieckiej 17 września 1939 r. (fot. Józef Witkowski)

     Pierwsze wojenne Boże Narodzenie upłynęło smutno, ale spokojnie. Dziękowaliśmy Bogu, że jesteśmy wszyscy razem. Na wilii była też i Ciocia Amelka Łączyńska z trzema córkami

Amelia Łączyńska (ok.1950r)

Od lewej: Rena, Jagienka, Biba Łączyńskie 1938 r.

i ich dawną nauczycielką francuskiego, Blanche Perot. Wszyscy zostali obdarowani symbolicznymi prezencikami, które wymyśliłyśmy z Tereską. Śpiewaliśmy też kolędy. Byliśmy i na pasterce w kościele parafialnym św. Mikołaja.
Sowieckie władze okupacyjne kazały nam oddać jeden pokój rodzinie wojskowego. Wprowadzili się do salonu z dwojgiem małych dzieci, Larissą i Anatolem. Ci biedni Rosjanie, zupełnie bezwyznaniowi, z ogromną ciekawością zaglądali do pokoju, aby zobaczyć co my tam robimy.
Sowieci chcieli wszystkich indoktrynować, „nawracać”. Nazywało się to „Krasnyj kutok” czyli „ Czerwony kącik”. Do domu przychodził politruk, zwoływał domowników, łącznie z pp. Wereszczyńskimi z dołu, i roztaczał perspektywy, jakie przyniósł nam ustrój komunistyczny. Pani Wereszczyńska kiedyś nie mogła przyjść i wykręciła się sprytnie:” Ja już wszystko umiem”. O dziwo, uwierzyli jej!!
W okresie poświątecznym zaczęliśmy się uczyć bardzo intensywnie języka ukraińskiego. Przychodził do nas 7-klasista, Żyd, który prowadził lekcje znakomicie. Chcieliśmy jak najszybciej opanować cyrylicę i gramatykę, a także akcent, aby móc pójść do szkoły i nie marnować czasu. Uczyliśmy się i francuskiego od panny d`Abancourt, chyba asystentki z Uniwersytetu Jagiellońskiego z Krakowa. Przyjechała na wakacje do Lwowa i z powodu wojny, została tam zatrzymana. Nie miała z czego żyć. Wiem, że była już lekko starszawa, do Adama mówiła „monsieur”, a do mnie – nie, ale znosiłam to grzecznie.

(Nauczycielką francuskiego była prawdopodobnie Helena D’Abancourt z Krakowa, która przebywała u rodziny we Lwowie w okresie wrzesien 1939 – 1940

http://pl.wikipedia.org/wiki/Helena_d’Abancourt_de_Franqueville

Informację otrzymałam od Pana Krzysztofa Willmanna – serdecznie dziękuję MW)

W końcu wyszukaliśmy sobie szkoły. Adam i Tereska zaczęli gimnazjum Kistryna, Zosia ze Stefaneczkiem znaleźli się w 10 latce utworzonej z dawnej szkoły SS. Notre Dame.

Małgosia i Tereska we Lwowie 1940 r.

Ja znalazłam sobie szkołę Przemysłowo – Artystyczną, tzw. Chudożnoje Promosłowoje Uczyliszcze na Snopkowie (Snopków to dzielnica Lwowa, gdzie mieściła się sławna szkoła gospodarstwa domowego). Na moim oddziale ogólnym, „zachalnym”, studiowało 70 osób. (po nim miało być jeszcze 4 lata specjalizacji w określonej dziedzinie). Kogóż tam nie było! I młodzi uczący się jak ja, i chłopi – fornale z Wołynia, i osoby po skończonym uniwersytecie. Każdy musiał się gdzieś zahaczyć, co chroniło przed wywózką w głąb Rosji. Wielu młodych Żydów wykazywało się ogromną uczynnością wobec osób z gorszym ukraińskim, lub mających problemy z przedmiotami ścisłymi (to ja).Tam poznałam i zaprzyjaźniłam się ze Stachą Grabską, córką Stanisława (bratanicą Władysława, ministra finansów i twórcy słynnej reformy Grabskiego, z początku lat 20-tych).

Stacha Grabska

     Profesorowie pochodzili z najlepszych szkół lwowskich. Ta praca i ich chroniła przed wywózką. Rysunku uczył nas prof. Tyski z politechniki lwowskiej, wymagający, ale sprawiedliwy, malarstwa prof. Fediuk, Ukrainiec, uczeń Jacka Malczewskiego. Bardzo dużo się od nich nauczyłam. Podobnie i od Rosjanina Kurczenko, leworęcznego malarza, którego korekty bardzo ceniłam. Rzeźby uczył prof. Różycki. Należało uczyć po ukraińsku, ale wielu profesorów nie znało tego języka, mówiło do nas po polsku. Oprócz przedmiotów artystycznych była i matematyka, chemia, fizyka. Chemii uczył prof. Duchowicz, dawniejszy wykładowca szkoły gospodarczej na Snopkowie. Gdy ją zamknięto, zaklimatyzował się w kolejnej, czyli naszej, na tym samym miejscu. Używał znakomitych określeń, których trudno było zapomnieć, np.: „Ożenił się wodór z tlenem”. Matematyki uczył prof. Wiktor, bardzo spokojny i wyrozumiały, niemieckiego prof. Kulczycki, a historii materialnej, antypatyczny Żyd, po ukraińsku, ale same wykłady były znakomite i ciekawe. Tyflis, bo tak się on nazywał, antypatyczny był dlatego, ponieważ nie ukrywał swoich szowinistycznych i komunistycznych przekonań.

Plener szkoły malarskiej 1941 r. (szósta od prawej, w białym kołnierzyku Małgosia)

    W drodze do szkoły przechodziłam ulicę św. Zofii. W pięknej, stylowej willi mieszkał tam znany malarz, Stanisław Batowski. Znał wielu podolskich ziemian, bywał w ich dworach, m.in. Chamców, gdzie namalował portret Leonii, naszej Babci, jeszcze jako panny, oraz jej ojca, Antoniego (obydwa ocalały wśród pożóg wojennych i są u nas w Michalinie), mawiał, że Podole to kraj dla malarza.
Podczas jednych odwiedzin na Chmielowskiego zaprosił mnie do siebie na konsultacje malarskie, z których skwapliwie korzystałam. Dały mi one niezwykłe dużo, więcej niż wykłady w mojej szkole. Do dziś pamiętam jego uwagi i zawsze z nich korzystam przy sztalugach.
Bolszewicy nie uznawali naszych świąt ani niedzieli. Dzień wolny wypadał co 8 dzień. Nazywało się to „wyhidnyj deń”. Ale jeżeli nasze święta wypadały nie w ten dzień, wtedy trzeba było iść do szkoły. Nawet w Boże Narodzenie!!!
W mojej szkole nigdy nie grzano. Malowaliśmy w rękawiczkach z dwoma obciętymi palcami. Nauka, na modłę rosyjską zaczynała się o 7 rano (!) i trwała do 16 tej. Były to przeważnie długie ćwiczenia malarskie z pozującymi modelami. Ale bardzo lubiłam tę szkołę, pomimo bolszewii, braku wiedzy humanistycznej i tej straszliwej lodowni. Przyjaźniłam się tam z wieloma kolegami. Przede wszystkim ze wspomniana już Stachą Grabską (z którą przyjaźnię się do dziś), ale lubiłam tez bardzo Bunka Retika, Żyda. Był ogromnie koleżeński i wyjątkowo zdolny. Po wkroczeniu Niemców do Lwowa, ale jeszcze przed pogromami, Żydzi znikli ze szkoły. Ja jednak odwiedzałam koleżanki żydówki, które już wtedy bały się zbliżyć do okna. Było to dla mnie niepojęte….
W szkole miałam znakomitą opinię, tzw. atlicznej, czyli celującej. Bardzo dobrze to na mnie wpłynęło po zbyt wygórowanych wymaganiach szkoły w Jazłowcu, gdzie stale czułam się gorszą. A tu dostawałam stypendium:70 rubli miesięcznie. Równało się to 1 kg słoniny!! Ogromnie cieszyłam się, że choć tak mogę pomóc Rodzicom.
Wieczorami chodziłam z jazłowieckimi koleżankami na tajny kurs maturalny prowadzony przez p. Izydorę Dąbską, docent UJ (Uniwersytetu Jagiellońskiego). Ponadto chodziłam, do OO. Jezuitów, dokładnie do O. Mokrzyckiego, na etykę społeczną. Nie miałam chwili wolnego!! Na kursie maturalnym poznałam Basię Mękarską. Przyjaźniłyśmy się długie lata, nawet po jej szybkiej emigracji do Londynu.
W maju 1940 roku zaaresztowano wuja Michała Moysę. Od czasu wywłaszczenia ich z Rudnik, mieszkali w pięknym apartamencie u bliźniej siostry Michała, Hasi Szczepańskiej. Szczepańscy mieszkali na stałe we Lwowie wynajmując apartament w kamienicy Baala. Niestety na wskutek donosu, że zamieszkuje tam „pomieszczyk”, czyli ziemianin, Michał został zaaresztowany. Ciocia Kinia natychmiast, drżąc o Stefanka, przeniosła się do nas i tu już zostali. Mamusia i Ciocia nadzwyczaj się kochały i właściwie całe, długie życie, poza 17 latami spędzonymi w swoich majątkach (Sidorów i Rudniki), były zawsze razem.
Teraz ja spałam z Ciocią, Mamusia przeniosła się do jadalnego na składane łóżko, a Stefaneczek spał w kancelarii z panami.
Ciocia stale, czyli do połowy 1941 roku, chodziła pod wiezienie na Zamarstynowie, gdzie trzymano Michała (w swietle poniższego zdjęcia z wykazu rzeczy do więzienia, było to raczej więzienie „Brygidki” – dopisek mój – Marychna Witkowska) Tam też więziono i Stanisława Grabskiego, ojca Stachy. Żony chciały podawać jakieś paczki, listy. Czy dochodziły? Nie wiadomo. Wuj został przeniesiony do Brygidek (inne wiezienie) i tam zmarł z wycieńczenia w czerwcu 1941.

Więzienie na Brygidkach (fot. Józef Witkowski)

Nikt nie wie gdzie go pochowano i jakie były jego ostatnie chwile. Te strzępy wieści dotarły do nas przez współwięźnia, p. Brocka. Ciocia przeżyła to tragicznie…. Została z synem zupełnie sama i to bez środków do życia. Od tego czasu nasze rodziny żyły zawsze razem.

Informacje, dotyczące uwięzienia Michała, które odnaleźliśmy  w 2014 r.

Dwa zdjęcia przedstawiają spis rzeczy, które Babcia Kinia zaniosła w paczce dla męża w więzieniu 14 lutego 1941 (pisane cyrylica dla władz więzienia). Na pierwszym zdjęciu widoczna wiadomość od Michała dopisana ołówkiem („Ucałowania Michał”).Potwierdzenie dopisane przez Stefanka.

Zdjęcie drugie przedstawia zestaw rzeczy , które Babcia Kinia zanosła do więzienia w okresie  od 5 listopada do 1940 do 13 marca 1941.Adres więzienia Kazimierzowska 34 to „Brygidki”

Ostatni „list” do więzienia nosi datę 12 kwietnia 1941. Jest na nim adnotacja dopisana innym pismem i atramentem – niestety nie możemy tego odczytać.

dopisek mój – Marychna Witkowska

   My też w listopadzie 1940 r przeżyliśmy kolejną tragedię: ponowne aresztowanie Tatusia. W nocy 14 listopada, zbiry wpadły do nas nocą z wrzaskiem: „Kak wy połuczyli paszport, kak wy pamieszczyk”? Tereska szybko przygotowała węzełek z bielizną, jaśkiem, ręcznikiem, odrobiną cukru. Tatuś wspomina to w swoich pamiętnikach z ogromną wdzięcznością. Dla więźnia wszystko co ma, jest ważne. A Tereska była zawsze taka operatywna, przewidująca, dzielna, pomocna!! I to mając tylko 16 lat. Wzór dla młodzieży dzisiejszej. Pamiętam też wór sucharów, który przygotowała na nasz ewentualny „wyjazd” na Sybir. Dziś i Tereska i Zośka twierdzą, ze tego nie pamiętają. Ale ja pamiętam.
Tej nocy wywieziono tysiące Polaków z całego terenu okupowanego przez Rosjan. Nas, Bogu dzięki, ominęło to. Ale znowu zostaliśmy sami: dwie kobiety, 5 dzieci i stara Babcia. Bez dochodów, pieniędzy, ale żywi i cali i razem. To było ważne.
Drugi ogromny wywóz miał miejsce w lutym 41, a trzeci w czerwcu, tuż przed wybuchem wojny.
Po zaaresztowaniu Tatusia długi czas nie wiedzieliśmy gdzie jest. W końcu dostaliśmy gryps. Przyniósł obcy przechodzień, który znalazł go na ulicy. Był napisany na skrawku papieru. Tatuś informował, że znajduje się w Brygidkach, tam, gdzie i Michał Moysa, ale naturalnie nie mogli się kontaktować.
Ja tej zimy zachorowałam na zapalenie opon mózgowych, Choroba ta panowała nagminnie. Leczył mię, za darmo, dr Domaszewicz, i  po dwóch miesiącach przyszłam jako tako do siebie. Stąd niewiele z tego okresu pamiętam, ale rok szkolny zakończyliśmy wszyscy bardzo dobrze.
Wtedy wybuchła wojna bolszewicko niemiecka, 21 czerwca 1941. Pamiętam bomby i potworna strzelaninę.

Ul. Sykstuska po wkroczeniu Niemców w 1941 r. (w tyle wieża ratusza lwowskiego) – fot. Józef Witkowski

fot. Józef Witkowski

Wspomniałam już, że dnia poprzedniego była ostatnia, ogromna wywózka Polaków w głąb Rosji, ponadto Rosjanie otwierali swoje wiezienia, niektórzy uciekali, a innych więźniów masakrowali. Tłum zrozpaczonych, lub z iskrą nadziei szukał, dopytywał się, sprawdzał wśród pomordowanych- słowem chaos nieopisany. Tatusia jednak nie zwolniono, ani wśród ciał nie znaleziono. Dopiero w lecie przyszedł do nas niejaki pan Brock, który uciekł z transportu. Widział się i z Tatusiem, a wcześniej z wujem Michałem w wiezieniu. Wuj był już bardzo chory na płuca, ale przytomnie dał mu adres Kini prosząc o jej odwiedzenie . Potem niebawem umarł. Jeżeli chodzi o Tatusia to anonsował nam, ze żyje i niebawem wróci, że front niemiecki obejmuję te część Rosji dokąd ich wywieźli.
Byliśmy bardzo mu wdzięczni za te wieści. Wiem, że potem ukrywał się jeszcze jakiś czas w Dynowie, u Dziadostwa Trzecieskich.
W tym roku szkolnym Stefanek zdał ostatni egzamin w swojej szkole i zaczął studia chemiczne na politechnice lwowskiej (w owym czasie nazywała się „Technische Hochschule”). Zaliczył tam dwa lata (po wojnie musiał zdać maturę obowiązującą w Polsce, będąc już w nowicjacie u Jezuitów).
Coraz bardziej dawał się nam we znaki głód. W sklepach był tylko chleb i czekało się w kolejce po niego od świtu.
Z przerażeniem obserwowaliśmy coraz straszliwszy terror niemiecki wobec Żydów.
Raz nawet dramatyczna scena rozegrała się na naszych oczach, w domu. Siedzę przy biurku i maluję Drogę Krzyżowa do kościoła św. Mikołaja, Babcia drzemie, w domu są jeszcze Tereska i Zosia, a tu wpada wysoki Niemiec w oficerskim mundurze, z polskim policjantem i wrzeszczy pytając o futra żydowskie, gdzie są schowane i gdzie mieszka Żyd imieniem Zilbermutz (kupiec zbożowy z Probużny czy Husiatyna). Nawet nie wiem, dlaczego ten Żyd znalazł się w pokoju. Żyd, bity przez Niemca skórzaną rękawicą po twarzy, prosi, aby wszystko oddać, co dał nam na przechowanie. Była to skrzyneczka z kosztownościami i futro. Nie pamiętam, kto mu to podał. Niemiec wziął wszystko i pognał Żyda przed sobą. Tatusiowi kazano zgłosić się (nie wszedł do domu, bo mała Zosia za radą Tereski uprzedziła go w bramie) na przesłuchanie na gestapo, ale znając świetnie niemiecki, wszystko wytłumaczył i wypuszczono po dwóch dniach, nawet z naszą walizką, którą Niemiec wziął na futro. Pytano, czy jeszcze ukrywa inne kosztowności.
Mamusia i Ciocia dowiedziały się u Szczepańskich o straszliwym mordzie na lwowskich profesorach, którego dopuścili się Niemcy zaraz po wkroczeniu. Strzelali w tył głowy wszystkim, na wzgórzu, gdzie ich wszystkich w nocy wyprowadzono. Zginął tam Boy-Żeleński, prof. Bartel z politechniki lwowskiej i wielu, wielu innych. Śmietanka najlepszych umysłów polskich. Struchleliśmy…. Wstrząsający mord. A skąd znali wszystkie nazwiska? I adresy? Donosy??
Zaczęła się pogoń za Żydami. Legitymowano każdego, kto miał rysy przypominające semickie. Problemy miało wielu Ormian. Kinia truchlała o czarnowłosego Stefaneczka, w końcu syna Ormianina.

Katedra ormiańska

     Z mojej szkoły wszyscy Żydzi znikli. Pozamykano ich w gettach.
Ale, jeszcze wcześniej przed tymi wydarzeniami , 27 lipca wrócił Tatuś!! Znowu cudowne ocalenie! Był potwornie wychudzony, obszarpany, pokryty wrzodami. Nasza radość nie miała końca. Jak ocalał? Znowu miłych czytelników odsyłam do Jego przeciekawych wspomnień, wydanych staraniem nieocenionej Tereski, w latach 90 tych. Zapewniam, że jest to ważna lektura dla każdego, z czytających moje wspomnienia, pokoleń rodzinnych.
Tatuś, wychudzony, schorowany, zaraz zabrał się za możliwość jakiego takiego zarobkowania. Był przewodnikiem ociemniałego pana Starczewskiego, ziemianina z Wołynia. Zabrał się też do sprzedaży tego co się jeszcze dało, aby moc wyżywić rodzinę. Głód był straszliwy. A tu nie było już Żydów, dzięki którym udawała się każda sprzedaż. Ogromną ilość pieniędzy pochłaniał opał zimowy. Tatuś założył więc gaz i u nas i u Wereszczyńskich. To było tańsze niż węgiel. Gdy go zakładano pamiętam przemiły epizodzik: w dziurze, w podłodze kuchni pokazał się patyk z woreczkiem cukierków dla „dzieci”. To od Wereszczyńskich. Ale pomysł pochodził od ich syna, Rysia.
W listopadzie 41 r. umarł na raka dr Kazimierz Jaszczurowski, mąż cioci Jańci, siostry Dziadzia Trzecieskiego. Zrobił się mały rodzinny szum.
W szkole wybrałam grafikę. Sama nie wiem czemu, bo nie było to ani moja specjalnością, ani zamiłowaniem. Stacha wybrała lepiej: tkactwo. Ja, na zajęciach z grafiki miałam za koleżankę Bartlównę, córkę zabitego profesora i Rutkę Tarasiewicz. Nie miała żadnych zdolności malarskich, ale swoisty charme, którym oczarowała wszystkich, z profesorami włącznie.
Ale pora wspomnieć o Beacie Obertyńskiej, kuzynce Tatusia, z którą często kontaktowaliśmy się. Beata wyszła za mąż za Józefa Obertyńskiego, ciotecznego brata Tatusia(był to syn siostry Babci Emilki, Marii Obertyńskiej).

Józef i Beata Obertyńscy po ślubie 1920 (?)

A Beata była córką Maryli Wolskiej, znanej poetki i malarki lwowskiej, córki Wandy Monne, kiedyś narzeczonej i muzy Grottgera. Ogromnie uzdolniona poetycko i aktorsko, śliczna i urocza, z Józiem Obertyńskim, szlachcicem- rolnikiem, stanowili niezbyt dobraną parę. Dzieci nie mieli. Po śmierci Józia, jeszcze przed wojną, w majątku Stronibaby, zamieszkała w willi matki, Maryli, we Lwowie na ul. Kaleczej. Willi zwanej przez poetycko uzdolnioną rodzinę, Zaświeciem. Było to niedaleko Chmielowskiego.
Podczas składanych nam wizyt zachwycaliśmy się jej wdziękiem, urodą, poetycką wizją świata. Niestety została zaaresztowana niebawem przez bolszewików, podobnie jak i Tatuś, przeszła gehennę w Rosji, która zakończyła się dołączeniem do armii Andersa w Iranie. Swoje wspomnienia opublikowała już w Londynie na emigracji, pod tytułem „W domu niewoli”. Zachęcam do ich przeczytania.
Siostrą Beaty była Lela, zamężna za Michałem Pawlikowskim z Medyki. Wyjątkowo uzdolniona malarka. Podobnie jak i Beata, zmarła na emigracji, w Londynie. Ich córka Lula została zastrzelona przez Rosjanina w Krakowie już po wojnie. (wiadomość o tej tragicznej śmierci zamieścił ”Głos koleżeński”, pismo wychowanek SS. Niepokalanek).
Inną osoba składającą nam wizyty na Chmielowskiego był jezuita, o. Poplatek, dawny nauczyciel historii Adama z Chyrowa. Jego specjalnością była I wojna, którą ”zaszczepił” w Adamie.
Bywał też u nas starszy już rezydent kościoła św. Mikołaja ks. Sokołowski. Uczył nas etyki i dogmatyki, przedmiotów potrzebnych do dawnej matury, ale już nie wykładanych w naszych lwowskich szkołach.
O. Mokrzycki, jezuita, prowadził zajęcia z etyki społecznej, na które chodziła cała grupa dziewcząt przy kościele na ul. Dunin – Borkowskich.
Bywali tez u nas dwaj bracia Dziedzicowie, Paweł i Jan, koledzy Stefanka z Chyrowa., wspomniana już Stacha Grabska, która rewanżowała się zaproszeniem do siebie na przepyszną zupę pomidorową.
Czasami byliśmy zapraszani do Cioci Jańci na znakomite przyjęcia.

Janina Jaszczurowska na Jałowcu

Ciocia z pasją gotowała. Uwielbiała spotkania towarzyskie, których jej mąż, Kazimierz, nie znosił. Po jego śmierci już nie musiała krępować się humorami męża. Ich dom przepełniony cackami, zachwycał. Od Cioci dostałyśmy z Tereską po 12 sztuk pięknego serwisu obiadowego z inicjałami JT (Janina Trzecieska). Przeniosłyśmy tę porcelanę z Łyczakowa, gdzie Ciocia mieszkała, na Chmielowskiego. Niestety została tamże, nie zdołaliśmy jej zabrać do Dynowa…..
Naszą parafią był kościół św. Mikołaja. Wszystkich tam znaliśmy, a i inni znali nas też. Jeden z księży, idący z tacą, nie umiał powstrzymać radości na twarzy, gdy zobaczył Tatusia po powrocie z wiezienia (drugiego). Bardzo to było nam miłe. Pracował tam ks. Rechowicz, późniejszy biskup.
W niedzielę chodziliśmy do Dominikanów (za czasów komunistycznych, po wojnie, przemianowano go na muzeum ateizmu!!). Tamże z zapartym tchem słuchaliśmy ks. Jezierskiego. Na Boże Narodzenie i Wielkanoc chodziliśmy do katedry na nabożeństwa celebrowane przez biskupa Twardowskiego, a może potem i Baziaka? Kościoły były oblegane przez wiernych.
Na początku 42 roku, przyjechała z Dynowa Ciocia Stefcia Kunstetter z „nakazem” od Dziadzia Stefana Trzecieskiego, abyśmy wszyscy pojechali do nich, do dworu w Dynowie, wobec szalejącego we Lwowie głodu.

W pracy na Zamarstynowie (trzecia od prawej Mamusia)

    Ustalono wiec, że z początkiem maja wszystkie dzieci wyjadą do Dynowa za pomocą jakiejś firmy transportowej, która przewoziła i ludzi i dobytek. Ogromnie żal mi było szkoły i całej umysłowej atmosfery Lwowa, w której znakomicie się czułam. Niestety trzeba było jechać do małego miasteczka, do zdziwaczałych Dziadków (Trzecieskich), których wogóle nie znaliśmy…. I tam przyszło mi zostać przez następne…38 lat. Baśka Mękarska, przyjaciółka z kursów maturalnych, odprowadziła mię do ciężarówki. Nigdy już więcej nie zobaczyłyśmy się.
Do Lwowa przyjeżdżałam jeszcze raz czy dwa, nie pamiętam dokładnie. Ale chyba podczas pierwszych świąt Bożego Narodzenia poznałam na Chmielowskiego Hanię Nazimek,  późniejszą Wolkowicz, która pojawiła się w tym mieszkaniu latem 1942. Weszła dzielnie do domu i powiedziała bez ogródek, że ojciec dał jej adres pana Paygerta, z którym kiedyś handlował zbożem, że oni oboje, czyli rodzice, są w gettcie i proszą o zaopiekowanie się Hanią. Babcia rozłożyła ręce w geście powitalnym. I Hania została. Naturalnie groziła za to kara śmierci. Hania była przeciez Zydówką. Tym większa zasługa Babci i Rodziców.
Babcia bardzo ją lubiła i systematycznie uczyła katechizmu, Hania nauczyła się modlitw i wspólnie odmawialiśmy pacierz, chodziła z nami do kościoła, ba, nawet do spowiedzi (dopiero po wojnie powiedziała, że wyznała księdzu prawdę, a on udając rozgrzeszenie, pobłogosławił ją tylko), ale nie do Komunii Św. O tym wszystkim dowiedziałam się od Rodziców, ale już po wojnie.
Do dziś dziwię się swojej, a może i naszej, naiwności. Gdy do drzwi dzwoniono, Mamusia mówiła: „Haniu schowaj się do szafy”, ale nikogo to zdawało się nie dziwić. Bóg czuwał…
Ale wracam do pierwszego przyjazdu do Dynowa. Ciężarówka przywiozła nas do Przeworska i stamtąd kolejką wąskotorową dojechaliśmy do Dynowa. Od stacji, z tobołami, szliśmy parę kilometrów do dworu, piechotą. Zaczął się kolejny etap naszego życia, kolejny etap straszliwej wojny.

 Dynów

    Dwór naszych dziadków Stefanów Trzecieskich
      i jego mieszkańcy

Po przyjeździe do dworu, w Dynowie, zamieszkaliśmy w pokoju mego urodzenia, czyli dużym, na piętrze nowego dworu.

Dom zastaliśmy zdewastowany przez kolejnych letników, z pobytu których Dziadkowie spodziewali się dochodu w latach 30 tych. Niestety, oboje z Babcią zupełnie niepraktyczni, wręcz niegospodarni, po śmierci nieocenionej Teklunci w 1936 r. doprowadzali oba domy i resztę majątku do stanu zupełnego zaniedbania, wręcz ruiny.

Dynów stary dwór w latach 30-tych

Oprócz Cioci Hani, żadne z dzieci z nimi nie mieszkało; zresztą Dziadzio i tak by nikogo nie posłuchał, a Babcię, oprócz dyskusji, niewiele interesowało. Na pewno nie miała w sobie cienia skrzętności, tak częstej cechy matek wielodzietnych. Prawie wszystko nas w tym domu raziło, ale nie śmieliśmy nigdy przeciwstawić się; zresztą czuliśmy się przygarnięci…
Dynów przeżył pierwszy bodajże pogrom Żydów: już w maju 1940 r (Dynów należał do Generalnego Gubernatorstwa, granica przechodziła Sanem) rozstrzelano wszystkich tu zamieszkałych, a potem gestapo zaaresztowało 8 młodych ludzi, Polaków, (w tym brata mego przyszłego męża, 19 letniego Staszka Baranieckiego) i to oni byli jednymi z pierwszych więźniów Oświęcimia.
Po przyjeździe Adam zaczął intensywne przygotowania do egzaminu obowiązującego przy wstąpieniu do zakonu Jezuitów. Tą decyzje podjął już we Lwowie i w niej trwał. Ja starałam się przygotowywać do matury. W marcu 1943 zostałam włączona do AK (Armii Krajowej). Przeszłam przeszkolenie radio – telegraficzne, oraz sanitarne. Ksiądz Kluz, wikary, odbierał ode mnie przysięgę wierności.
Ponadto chodziłam na konspiracyjne lekcje do pani Agnieszki Świeczkowskiej, tzw. Guli. Była to osoba wysiedlona z poznańskiego, czyli ziem włączonych do Reichu, znakomita nauczycielka, która większość osób uczyła za darmo. Ja potrzebowałam lekcji z przedmiotów ścisłych. Często zwracała się do swego synka, Wojtka, który jako 5 letnie dziecko asystował godzinami przy tych lekcjach, aby „wyjaśnił pannie Małgosi”, np. jakieś równanie chemiczne. Biedne dziecko, niczym wyuczona papużka recytowało.
Pracowałam też i przy rannych. Wielu ich było w Dynowie: i po bitwach z UPA i z frontów niemieckich. Nie było wielu leków, opatrunków. Do dziś nie mogę zapomnieć swojej bezsiły wobec ich cierpień i lęku wobec straszliwych ran.
W kolejnym roku 1943, pracowałam w Bachórzu (wioska obok Dynowa) w tzw. Erfasungstelle, czyli wydawaniu dowodów chłopom, ile danego zboża oddali. Za to rolnik dostawał punkty, za które mógł kupić np. odzież.
Bez tych punktów nie można było niczego kupić w sklepach. Zaświadczenia musiałam pisać po niemiecku, umierając ze strachu przed niemiecką kontrolą, która wpadała co jakiś czas, z wiadomym wrzaskiem i biciem szpicrutą po biurku. Jednego razu jeden z takich kontrolerów celował we mnie z rewolweru!
Nie miałam wtedy żadnych butów, chodziłam w drewniakach, a do Bachórza z Dynowa droga daleka. Bandażując otarte nogi, myślałam z tęsknotą za pięknymi butami pozostawionymi w walizce u chłopa w Sidorowie….
We dworze, oprócz nas mieszkała cała rodzina Cioci Stefci Kunstetterowej, tzn. ona i troje dzieci: Krzysia, moja rówieśnica Andrzej, trochę młodszy i Baśka, rówieśnica Zosi. Wuj Jurek, przedwojenny kapitan wojskowy, uczestnik kampanii wrześniowej, przeszedł wojenny szlak bojowy z Andersem. Ale wtedy nie znano jego losów.
Była i rodzina Radzimińskich, czyli Ciocia Gabcia, siostra Babci Leonii oraz jej syn Zygmunt z żoną Marysią, z domu Chobrzyńską i dwojgiem dzieci, 5 letnią Dzidzią i malutkim Włodziem, i nianią, Kołymą, jeszcze z Berechu. Rozmawiano z nią tylko po ukraińsku. Cała ta rodzina mieszkała w dużym pokoju na parterze nowego domu (potem była tam kuchnia).
Na piętrze nowego dworu, obok nas, w małym pokoiku, mieszkali wysiedleni z poznańskiego, ziemianie Karolowie Trzcińscy. Jak się dostali do dworu? Nie pamiętam. Byli to już starsi ludzie. On zupełnie głuchy, namiętny brydżysta, ona o wiele od niego młodsza, stad niby to pieszczotliwie nazywał ja „kozą”, Niemka, która uczyła niemieckiego wiele osób z miasteczka. Ja też byłam jej uczennicą. Zaprzyjaźniliśmy się, również i z racji bliskości zamieszkania. Ale czasami też i bardzo nam przeszkadzali, zwłaszcza rannymi głośnymi rozmowami i hałasowaniem drewniakami. Po wojnie zaraz wrócili do Poznania do syna, a Radzimińscy udali się do Zabrza, gdzie osiedli. Ciocia Gabcia umarła w Dynowie i jest pochowana w grobowcu Trzecieskich.
A jak wyglądał stary dwór, dziś już nieistniejący?

Dynów dwa dwory – lata 30-te

Ganek, jak w każdym dworze, jakby zapraszał do wejścia. Ogromna sień obstawiona była szeregiem szaf ze starymi czasopismami, w których wyróżniało się „La revue hebdomadaire” ilustrujące zainteresowania kulturalno – społeczne gospodarzy. Prawdziwa biblioteka znajdowała się w innych pokojach. Kamienna podłoga nie wymagała zmiany obuwia. Od wschodniej strony domu była tzw. terasa, duża i wygodna. W letnie wieczory ustawiano tam stół na kolacje, a najczęściej była to kasza lub kartofle z kwaśnym mlekiem. Dania roznosił lokaj, Józek Siekaniec, niezwykle delikatny człowiek.

Obiad na tarasie starego dworu (od lewej stoi lokaj Siekaniec (?), Stefan Trzecieski, Leonia Trzecieska i Gabriela Radzimińska, oraz goście)

Z terasy wchodziło się do obszernego jadalnego, obwieszonego starymi portretami przodków Trzecieskich, a z niego do pokoju Cioci Gabci i innymi drzwiami do sypialni Dziadków. W drugiej części dworu mieszkali lokatorzy, pp. Cudziewiczowie, z którymi nie utrzymywało się towarzyskich stosunków.
Najważniejszą osobą w domu był Dziadzio Stefan, bardziej znany nam wcześniej z opowieści Mamusi aniżeli osobistych kontaktów. Witał nas serdecznie znakiem krzyża na czole każdego.
Był ubrany zawsze tak samo: na głowie biała cyklistówka, buty z cholewami, z harmonijką w kostkach, z tyłu peleryna w kolorze wojskowym. Szczupły, całe życie chodził sprężystym krokiem, ale wtedy gdy go poznaliśmy, już szurał nogami i po tym można go było rozpoznać, nawet w kościele. Klękał już zawsze w połowie kościoła, a siadał do małej, własnej ławki w prezbiterium, stojącej przed ławką kolatorską.
Ogromnie pobożny, był znakomitym znawcą łaciny. Gdy siedziałam koło niego, zawsze słyszałam szmer modlitwy po łacinie, a i z księżmi w tym języku rozmawiał, nawet na podwieczorkach!! Uważał, że łacina jako język Kościoła, powinien być znany każdemu księdzu. Wyobraźmy sobie popłoch u biednych, młodych wikarych!! Brewiarzem posługiwał się na co dzień. Czasami i młodym księżom zwracał po ojcowsku uwage, ze zapomnieli jakiejś modlitwy, lub ją opuścili, bo doskonale rozumiał teksty Mszy św. odprawianej wtedy jeszcze po łacinie. Grał też doskonale na organach i równie dobrze śpiewał.
Kościół nie miał elektryczności. Na grudniowych roratach, w ciemnym kościele, Dziadzio przyklejał woskiem swoją świecę do pulpitu ławki nie bacząc na to, że strugi wosku cały zalewają. Ale do pedantów Dziadzio nie należał. Był to człowiek arbitralny, głośny, pozwalający sobie na dziwactwa i ekstrawagancje z racji faktu, ze zawsze znajdował się na szczycie społeczności, którą obejmował jego majątek i sąsiadujące z nim miasteczko, ale i niezwykle dobry, czuły na cudzą krzywdę. Kiedyś, będąc bardzo chorą, poprosiłam o konie do Rzeszowa na naświetlanie Roentgenem. Pierwszą reakcją była irytacja: ”wsadzasz mi nóż w serce taką prośbą”, a potem spokojne pytanie: „na którą godzinę”?
Na przyjęciach, czy kolacjach wigilijnych wyrywał lokajowi półmisek i sam usługiwał, oblewając suknie czy sutanny sosami. Wtedy nieszczęsny lokaj musiał te plamy czyścić. Emocje nie szły zupełnie w parze z rozsądkiem.
Szczytem sytuacji nieomal groteskowej jest zapamiętana przez mnie rozmowa z Ciocią Gabcią, subtelną mistyczką, najdelikatniejszą w otoczeniu. Ona: ”Stefan, czy mógłbyś mi pożyczyć szklankę wody?”. Dziadzio wpadł od razu w pasję i krzyknął: ” Józek, daj pani Radzimińskiej tyle wody, aby się mogła w niej wykąpać”. A do siebie: ”Pożyczyć wodę?!!!”.
Wspomniałam już, ze dominującą cechą jego osobowości była pobożność.Widzę go idącego z różańcem w pole, pamiętam modlitwę nad moimi nowonarodzonymi dziećmi, krzyż, który dawał córce Stefci, gdy wyjeżdżała po wojnie do męża na Zachód.
Ale nieznośną cechą była jego hipochondria. Pytał mego Kazika, aptekarza: ”Panie Kaziu, niech mi pan zagwarantuje, że lekarz nie mówił panu, że mam raka – „Ależ panie dziedzicu – odpowiadał mój przyszły mąż – lekarz twierdzi, ze jest pan zupełnie zdrowy”. Ale to go nie uspakajało. W domu był stale na diecie, którą sam sobie aplikował, do ust nie brał żadnej surowizny „bo można dyzenterii dostać” twierdził. Znając łacinę sam czytał uważnie każdą receptę, a to dlatego, aby sprawdzić czy tam nie ma żadnej wzmianki o jego ewentualnym raku.
A teraz będzie trochę o Babci Leonii. W wielu wypadkach była jego przeciwieństwem. Nie znosząc hipochondrii męża, wyrzucała termometry za okno. Nawet gdy złamała rękę w nadgarstku, nikt się o tym nie dowiedział do czasu opuchnięcia ręki. Gips znosiła jako dopust Boży. Sama nigdy nie chorowała, nie znosiła rozmów o chorobach, nieomal nie wierzyła w nie.
Jako młoda matka była bardzo surowa i wymagająca, zwłaszcza w stosunku do 4-ch córek. Ale wnuki, zwłaszcza dzieci Stefci traktowała zupełnie inaczej. Była potulna i uległa., zwłaszcza wobec wymagającej Krzysi Kunstetterówny. O żadnej surowości nie było już mowy.
Lubiła rozmowy, życie umysłowe. Nie mogła odżałować, że nie urodziła się chłopcem. „Wtedy mogłabym skończyć studia, nauczyć się czegoś” – mówiła.
Będąc żoną gwałtownika, marzyła o rozmowach spokojnych, logicznych, z ludźmi wyrobionymi towarzysko. Ale jako małżeństwo byli zgodni. Nigdy nie słyszałam żadnej kłótni.
Ubrana zawsze nieelegancko, zdumiewała wręcz abnegacją. Idąc na wizytę z nami na plebanię (po naszym przyjeździe), wzięty ze sobą szal, ciągnęła spokojnie po ziemi. Jeśli ktoś z ciekawości oglądał jej strój, kiedyś, dawniej powiedziała: „po sumie będziesz mnie mógł oglądać za 5 centów”.
Nie znosiła gospodarzenia domowego, fatalna cecha dla osoby, która powinna zarządzać dużym domem i majątkiem. Służba okradała dom bez pamięci.
Kochała kwiaty, kiedyś była przy domu oranżeria, potem już tylko rabaty.
Ale chyba najbardziej kochała żebraków i dziadów. Chodziło nie tylko o miłosierdzie, ale i ciekawiły ją ich osobowości. Myślę, że to jej zainteresowanie pochodziło od momentu, gdy byłą z mężem w Paryżu i tam poznała Olgę Boznańską. Była to dobra malarka, ale dziwaczka a la Babcia: żebracy nagminnie jej pozowali, a myszy harcowały po atelier. Babcia stale ją wspominała z ogromna atencją.

 Nasza wojenna młodość

Po przyjeździe do Dynowa zachłysnęłyśmy się z Tereska młodością i wolnością. Co z tego, że wypadła ona na tragiczne czasy, czy stale trzeba się bać i martwic?
U naszej ukochanej niani jeszcze z Sidorowa, Kasi Kmiecikowej, na Przedmieściu (po powrocie z Sidorowa wyszła za maź za Tomka Kmiecika, który żył tak jakby jej nie było: grał na akordeonie w kawiarniach w Krynicy, był przystojny i atrakcyjny. Uwodziły go piękne kobiety, a ona była wierna, zakochana i pokorna, tak jak w dniu ślubu) tańczyłyśmy z Tereska z zapałem i radością. Grali Tomek z Tadkiem Wrażeniem, a mały chłopak ( nie pamiętam imienia), akompaniował im na bębnie. Tańce odbywały się na klepisku, w chałupie Kasi, a kończyły się przekąską, czyli czarnym chlebem wypieku Kasi i samogonem…

Małgosia i Tadek Wrażeń

   Na takich spotkaniach był i Tadek Jarosz, zakochany w Teresce, i Rysiek Węgrzyn.
Któregoś wieczoru Adka Wrażeniówna wchodzi i oznajmia, ze do Dynowa przyjechało gestapo. Posiadaliśmy parami na saneczkach i z góry na dół, drogą z Przedmieścia do Dynowa. Weszłyśmy cichaczem na górę, w obawie przed ciocią Stefcią, trochę potykając się i łomocząc. Adam zaczął zrzędzić: „jak wstanę, to zdzielę was linijką po d…”, Tereska nie mogła dojść do swojego łóżka, pomagała jej mała solidarna, choć zaspana, Zosia.
Dzisiaj wszyscy już pomarli, i Tadek Wrażeń, wtedy moja sympatia, i Tadek Jarosz- zakochany w Teresce. Żyje tylko Julek Piątkowski, syn Francuski, Ernestyny, nauczycielki Mamusi i jej rodzeństwa. Jest księdzem, chyba w USA.

Wesele na Przedmieściu

Rodzeństwo Paygertów z Trzcińskimi (na schodach nowego dworu)

Panny Paygertówny z Ryśkiem Węgrzynem

Naszym największym „balem” była potańcówka, która urządziłyśmy na katarzynki, 26 listopada 1943 r.. Tańczyło około 40 par, przy doskonałej muzyce akordeonowej, tak, że w dużym pokoju woda wręcz lała się ze ścian. Nawet zaglądnął do nas Dziadzio, z aprobatą i uśmiechem.
Naturalnie czuliśmy dysproporcje miedzy tym, co my przeżywamy, a tym, co się dzieje w kraju (był to środek wojny, chyba najstraszliwszy), ale przecież byliśmy młodzi i żadnych innych przyjemności nie mieliśmy.
Potem był Sylwester w Dąbrówce Starzeńskiej, (1943/44.). Był to już majątek upaństwowiony, a  zarządca pan Kozicki, kolega Tatusia ze studiów, prowadził go, jak na owe czasy, wzorowo.
Zorganizował nie potańcówkę, ale prawdziwy bal. Był i polonez i doskonała kolacja w jadalni, na którą każda dama była prowadzona prze swego partnera, a pan domu wystąpił niby jako zwykły rolnik, czyli w butach z cholewami i białej koszuli. Na dworze był mróz i śnieg, a do domu odwieziono nas sankami zaprzężonymi w parę koni, gdy było już jasno.
Długo potem  ten bal wspominałyśmy…

Tatuś z dziećmi w Dynowie 1943 r.

Małgosia w Dynowie 1943 r.

   Potem Tereska wyjechała jeszcze do Rodziców do Lwowa, ale czuło się, ze i tamto życie ma się ku końcowi, zwłaszcza, że wojna przybrała inny obrót: Niemcy zaczęli wycofywać się z Rosji po klęsce pod Stalingradem, a armia bolszewicka parła do przodu. Zapytano mię kiedyś czy zdawaliśmy sobie sprawę, co się dzieje w kraju, czy wiedzieliśmy o Oświęcimiu? Holocauście, obozach zagłady Żydów, potem o Powstaniu Warszawskim? Niewiele. Wieści oficjalnych naturalnie nie było, to, co do nas docierało „pantoflową pocztą” lub „podziemnymi” gazetkami, było czasami zniekształcone, niepełne, czasami wręcz nieprawdziwe. Tak wiec jasnego obrazu sytuacji nie mięliśmy. Żydów w Dynowie nie było prawie od początku wojny. Jak już wspomniałam, miał tam miejsce jeden z pierwszych masowych mordów. Co się stało z ich mieniem?  Nie wiem do dziś. Zresztą nas, przyjezdnych, nie znających dawniejszego Dynowa, to nie interesowało.

      Wojna zbliża się ku końcowi

W kwietniu 1944 r. Rodzice z Ciocią Kinią, z Tereską, Zosią, Stefankiem przyjechali też ze Lwowa. Niebawem zjawiła się i Hania Nazimek. Armia bolszewicka podchodziła coraz bliżej miasta, Polacy masowo wyjeżdżali, wiedziano, ze zbliżają się wrogowie, którzy te ziemie po kolei zajmują.  Babcia Emilka, z Isią odmówiły wyjazdu. Babcia powtarzała sentencjonalnie i jakże niemądrze: „Tu umrę i tu oczy zamknę”.
Na początku lipca tegoż roku roku Dynów przeżył napad tzw. własowców, czyli nacjonalistów ukraińskich wysługujących się Hitlerowi. Używali ciężkiej amunicji; straty w miasteczku były znaczne.
W tym też czasie został ustalony termin tajnej, polskiej matury, do której tak intensywnie przygotowywałam się, której mi zabrakło w Jazłowcu przez fakt wybuchu wojny. Miała się ona odbyć w Piątkowej (wieś leżąca na trasie z Dynowa do Rzeszowa.) i naturalnie, jako egzamin eksternistyczny, z wszystkich przedmiotów. Kilkunastoosobowa grupa młodzieży z Dynowa musiała przejść 15 kilometrów pieszo. A droga ta była bardzo niebezpieczna, stale słyszeliśmy strzały. Byliśmy zmęczeni już w momencie rozpoczynania egzaminu.
Cały pierwszy dzień trwały prace pisemne. I zaraz nas powiadomiono, że ustne odbędą sie już jutro, pomimo niedzieli. Nocowaliśmy (dziewczyny) w Harcie, w stodole przy plebani. No i po Mszy św. powędrowałyśmy do Piątkowej, do tamtejszej szkoły podstawowej znowu. Pozdawałam wszystko, Bogu dzięki, jedynie z polskiego musiałam pisać poprawkę za parę dni w Błażowej. Tak więc znowu, z Romkiem Kawą, zrobiliśmy pieszy kurs aż tam i oboje zdaliśmy zupełnie dobrze pisząc pracę na temat: ”Od Gustawa do Konrada- ewolucja duchowa Mickiewicza”. Nie było to łatwe, ale bardzo ciekawe.
Wracaliśmy radośni, śpiewając modną wtedy piosenkę: „Nie srebro, nie złoto, to nic, chodzi o to by młodym być, zakochanym być i więcej nic”! W końcu miałam wymarzoną maturę.!! Razem ze mną zdawała moja kuzynka, Krzysia Kunstetterówna.
Ale w tym samym miesiącu spotkała nas nowa tragedia. Na podstawie jakichś przecieków ze strony Niemców dowiedzieliśmy się, że ma zostać wysadzony w powietrze skład amunicji gromadzonej na naszym dworskim gazonie. Niemcy wycofywali się już i nie chcieli jej zostawiać Rosjanom. Ten wybuch mógł być śmiertelnym zagrożeniem dla obu domów, naszych ostatnich…
Uciekliśmy wiec wszyscy 25 lipca, do szkoły Podstawowej na Przedmieściu Dynowa. Jej kierownikiem był p. Wrażeń i on to udzielił nam schronienia. A rodzina liczyła wtedy około 20 osób!! Jakoś tam przytuliliśmy się na noc. O 9-tej rano, 26 lipca gigantyczny huk wstrząsnął szkołą, a potem wybuchały jeszcze poszczególne pociski i trwało to wiele godzin. Byliśmy wręcz w panice. Jeżeli oba domy zostały zniszczone, gdzież my sie wtedy podziejemy?
Po południu młodzież poszła zobaczyć. Widok przypominał straszliwe pobojowisko: stary dom został zupełnie zniszczony, przypominał dymiące zgliszcza. Wszędzie walały się pociski, niektóre jeszcze gotowe do wybuchu. W nowym domu wyleciały okna i drzwi, dach był prawie bez dachówki.
Zabraliśmy się natychmiast do roboty, aby zrobić co było można, dom jako tako ogacić, aby starsi mogli w nim zamieszkać. Cały parter był zasłany gruzami, trzeba go było wywozić, wynosić wiadrami. Trudno mi wręcz opisać nasz wysiłek, dzieci prawie, bez żadnej fachowej męskiej pomocy. Na strach przed wszędzie walającymi się pociskami, nie było ani czasu ani sił.
Niestety w tym zamieszaniu bardzo wiele cennych resztek ze starego domu zostało po prostu wyszabrowanych. Zginał mój ukochany patefon z przedwojennymi płytami, złoty łańcuszek z medalikiem, że nie wspomnę o znakomitych książkach….I wiele, wiele innych rzeczy. Staliśmy się prawdziwymi biedakami.
Do Dynowa wkroczyły posuwające się w pogoni za Niemcami, wojska bolszewickie. Na dawnym gazonie zrobili sobie postój dla swoich koni i wojskowych sprzętów. W naszej kuchni ich kucharki gotowały wojskowym jedzenie. Pamiętam cale beczki kiszonych ogórków, które dla żołnierzy przygotowywały.
Zaprzyjaźniliśmy się wtedy z jednym z nich. Z zawodu był szewcem i całymi wieczorami naprawiał resztki naszego obuwia. Jego rodzina została daleko w Rosji, a on ogromnie stęskniony marzył o powrocie i końcu tej masakry. Religijny, delikatny, dobry człowiek. Nazywaliśmy go „Sapożnik”, czyli szewc. Stale powtarzał religijne sentencje w stylu: „Kto meczom wojuje, od mecza pohybnie”.
Tej zimnej, smutnej, dżdżystej jesieni zaczął do nas zachodzić Kazik Baraniecki, syn aptekarza, mój przyszły mąż. I on dobrze czuł się w towarzystwie opowiadającego o świecie i życiu, Rosjanina. Do małego pokoik na piętrze, gdzie przesiadywaliśmy, zachodzili i Kunstetterowie i Hania Nazimek. Dopiero wtedy mogła odetchnąć: Niemcy odeszli.

Panny Paygertówny ze Stefankiem w Dynowie 1944

   Niebawem potem odjechała do Lwowa, gdzie chciała jeszcze pożegnać się z Babcią Emilką. Spotkała się tam ze swymi rodzicami, którzy uratowali się u Ukraińców na wsi, w bardzo ciężkich warunkach. Poznała również swego przyszłego męża, Salomona (Siunka) Wolkowicza, znajomego jeszcze z Czortkowa. Cała rodzina wyjechała rychło do Palestyny, do Hajfy via Wiedeń. I tam już zostali. Hania zmarła w lipcu 2007r., zostawiła córkę Omnę i dwoje wnucząt: Michal i Tala. Korespondowaliśmy z nią do końca. Z Siunkiem przyjaźnimy się nadal. W Yad Vashem jest tablica ku czci naszych Rodziców, za to, że dzięki nim uratowała się podczas holocaustu.
A my żyliśmy w Dynowie w coraz szczuplejszym gronie: Radzimińscy wyjechali do Zabrza, Trzcińscy wrócili do Poznania, Ciocia Gabcia już wcześniej umarła.

     Nasz ślub z Kazikiem

Ale życie trwa i odradza się. 2 grudnia 1944r. przyjęłam oświadczyny Kazika,

Małgorzata i Kazik

który uzależniał datę ślubu od ustabilizowania się sytuacji w kraju (ale niebawem szybko zmienił zdanie). Krzysia Kunstetter bardzo mi zazdrościła. Też chciała wyjść za mąż!!
Kazik, naturalnie, poprosił Rodziców o moją rękę. Tatuś, wcześniej uspokojony przez ks. proboszcza Bara, „że to zacna rodzina”, naturalnie wyraził spontanicznie zgodę, aczkolwiek zaznaczył, że córka jest bez posagu i „nie umie gotować”. Kazik, uszczęśliwiony, wcale się tym nie zmartwił, zwłaszcza, że sam oświadczył, że przy gotowaniu będzie pomagał!!!!
I już w styczniu, 1945 r. na św. Agnieszkę, czyli 21, odbył się nasz ślub. Kościół pękał w szwach. Nie brakowało ludzi życzliwych, ale i ciekawskich też. Weszli oni nawet na balkonik wewnętrzny, nad kaplica św. Antoniego!!
Ja byłam w sukni pożyczonej od przyszłej szwagierki, Basi Koszyckiej, w weloniku upiętym przez nieocenioną Tereskę, z bukietem mirtowym w ręku. Na dworze narzuciłam futro pożyczone od Cioci Stefci. Chyba nic swego na sobie nie miałam. Ale młodość nie zwraca na to uwagi.
Z kościoła pamiętam wyraźnie kwiaty na ornacie księdza odprawiającego Mszę św. tyłem do nas.
Po ceremonii cały kochany tłum przed kościołem składał nam najlepsze życzenia.

Życzenia przed kościołem

Zapamiętałam pana Burego, nauczyciela j. angielskiego z Bachórza, na którego lekcje tłumnie chodziliśmy do budynku przyszłego liceum. Życzył nam, aby nasze życie było pełne większych sukcesów, aniżeli tych w angielskim!
Potem przejechaliśmy miasteczko bryczką dworską (nie było śniegu na tyle, aby wziąć sanki), a gdy zajechaliśmy przed dom Teściów, czyli aptekę, starzy Dziadziowie Trzeciescy przyjęli nas chlebem i solą.
Przyjęcie, które przygotowała moja Teściowa, Wanda Baraniecka, było niezwykle eleganckie. Stoły stały rozstawione w jadalnym i salonie, służba usługiwała, kucharz królował w kuchni. Toasty wznieśli ks. Bar, Dziadzio Stefan i Tatuś.

Młoda para – Małgorzata i Kazik

Wesele Małgosi i Kazika 21.01.1945. Od lewej stoją: mausia, ks. Bar – proboszcz, tatuś, ciocia Kinia. Siedza od lewej; Franciszek i Wanda Baranieccy, młoda para, Leonia Trzecieska, dzieci – Wojtek i Andrzej Kaszyccy

Wesele Kazików; siedzą od lewej: Barbara Kaszycka, Andrzej Kunstetter z andrzejem Kaszyckim, Młoda Para,przed nimi Wojtek Kaszycki, ciocia Hania Trzecieska i Dasia Baraniecka. Stoją od lewej: Tereska, Baśka Kunstetter, Adam Baraniecki (brat stryjeczny Kazika), Krzysia Kunstetter, Stefanek i Zośka

Było ogromnie przyjemnie, choć jeszcze trwała wojna, a od 20-tej panowała godzina policyjna. Trzeba było wiec wracać do dworu wcześniej aby nie narazić się karaułom, czyli pilnującym miasta. Strzelali wtedy bez pardonu, wprawdzie w górę, ale było to niebezpieczne.
Dostaliśmy dla siebie najmniejszy pokój na górze, gdzie przemieszkaliśmy 1,5 roku i gdzie urodziła się Marysieńka w 1946 r.

10.04.1946 urodziła się Marysieńka (fot. Józef Witkowski)

Kazik codziennie biegł szybko do apteki na 8-ą. Była ona zupełnie na jego głowie, bo mój teść, Franciszek, był już leciwym człowiekiem. Stryjeczny brat Kazika, Adam, namówił go w końcu na przepisanie apteki na syna. Niestety niedługo cieszył się jej własnością. Już w 1949 r. kazano mu iść do wojska, które wtedy bardzo potrzebowało służby zdrowia. Zostałam sama z dwojgiem malutkich dzieci, bo i Marek urodził się 31 marca 1948 i apteką nieomal na głowie, bo na większą pomoc Teścia nie bardzo mogłam liczyć. Naturalnie nie było mowy o recepturze, wydawałam tylko gotowe leki za zgodą Teścia. Musiałam też prowadzić działalność remanentową, a komuna w kraju coraz dalej zapuszczała swe macki. Apteki były nękane domiarami, szykanowane. Był to jeden z najtrudniejszych okresów mego życia. Miałam wtedy 25-28 lat.
Aby dodać dramatyzmu do tej sytuacji powojennej należy wspomnieć o kontroli dworu przez policję ukraińsko-bolszewicką, która kontrolowała dom w poszukiwaniu młodych mężczyzn. Jeszcze wtedy tam mieszkaliśmy z Kazikiem, który ukrył się na strychu, Stefanka cudem wręcz nie znaleźli, a Adam był już w nowicjacie u Jezuitów w Starej Wsi. Ale wielu ludzi z Dynowa wywieziono wtedy w głąb Rosji (choć starszych, po przetrzymaniu w więzieniu w Sanoku, wypuścili po paru dniach).
W listopadzie 1945 r. Ukraińcy z UPA spalili Bartkówkę, wieś za Sanem. Łuna o niewyobrażalnej długości wzdłuż rzeki, ryk zwierząt uciekających wpław przez rzekę, piekło. Ci biedni ludzie, przed zimą zostali wtedy bez dachu nad głową, w zupełnej nędzy. Dziadzio Stefan pomagał im jak mógł płodami rolnymi.
Zjechali do nich wtedy nowi goście: Belgowie. Byli to jeńcy wypuszczeni z więzienia, którzy nie mogli z racji trwającej jeszcze wojny wrócić do kraju. Podczas drogi z Przemyśla do Dynowa zatrzymali się na poczcie w Bachórzu, gdzie spotkali przypadkowo którąś z właścicielek majątku w Dubiecku, zapewne panią Krasicką, która, znając francuski, poradziła im zatrzymanie się u Trzecieskich, gościnnych i znających język. I tak znaleźli się u Dziadków w marcu 1945, niebawem po naszym ślubie.
Albert nauczyciel gimnazjalny, był skryty, zamknięty w sobie. Szybko znalazł wspólny język z Krzysią Kunstetterówną i niebawem zaręczyli się. Nestor, żonaty, chyba robotnik, człowiek miły, wesół, umiejętny i chętny do pomocy we wszystkim. Był bardzo muzykalny i z zapałem śpiewał nam wieczorami. Ale też w związku z nim wszyscy przeżyli szok nie lada: było to już w lecie, on nie bardzo umiał pływać, a San jest zdradliwy, typowa górska rzeka zmieniająca co rok koryto. Gdy rozpaczliwie krzyczał „au secour, au secour”, 15 letnia Zośka wyciągnęła go z topieli, zanim ktokolwiek z nas starszych zdążył dobiec na ratunek. Wszyscy nie kryliśmy podziwu dla jej bohaterstwa, odwagi i siły. Nestor obiecał wtedy modlitwę za nią do końca swych dni.
Oni obaj uczestniczyli w ważnym wydarzeniu rodzinnym, jakim było złote wesele Dziadostwa Trzecieskich w kwietniu. Pamiętna fotografia dobrze rejestruje to wydarzenie.

      Złote wesele Stefanów Trzecieskich

27.04.1945

Począwszy od sędziwych Jubilatów trzymających długie krzyże – laski, pokazuje ono całą rodzinę na schodach nowego dworu. Wszystkie 4 córki Jubilatów są razem i wyglądają na wzruszone chwilą ( Kinia, Józia, Stefcia i Hania).
Najsmutniejszy jest nasz Tatuś (pierwszy z prawej na dole). W ciągu 5 lat stracił wszystko co miał, o co zabiegał, w czym pokładał nadzieje dla dzieci, był też dwa razy w straszliwym więzieniu bolszewickim. Wygląda na „wysadzonego z siodła”, w mało sobie znanym domu, u dobrych, ale zupełnie innych od niego teściów, bez żadnych dochodów ani poczucia stabilizacji.
Obok Tatusia siedzi młodzież: nasz kochany Stefanek Moysa, późniejszy Jezuita, zawsze uśmiechnięty i pełen wewnętrznej zgody na otaczającą rzeczywistość. Dalej dwie przyjaciółki z lat młodości: Zosia, moja siostra, i Baśka Kunstetter. Obie zupełnie różne osobowościowo 15-latki. Zosia realnie patrząca na świat, dyskretna, mądra, rozumiejąca. Baśka to „chochlik”; wesoła, dowcipna, uzdolniona teatralnie: zawsze umiała naśladować innych i to w zabawny sposób. Obok niej brat Andrzej, już prawie dorosły, mocno zaangażowany w konspirację akowską rejonu dynowskiego.
Po obu stronach Jubilatów siedzą moi zacni Teściowie. Wanda w czerni, nie zdejmuje jej od 4 lat, czyli od śmierci w Oświęcimiu ukochanego najmłodszego syna, Staszka. Franciszek nie lubi takich towarzyskich spotkań, ale czegoż nie robi dla ukochanej Wandzi.
Obok niej, na murku siedzi Mamusia. Ma dopiero 48 lat. Wygląda młodo i ładnie. Pomimo wszystkich nieszczęść wojennych, zawsze i pomimo wszystko, dzielnie uśmiechnięta.
Po drugiej stronie, w tym samym rzędzie, młoda para, czyli my z Kazikiem. Oboje spoglądamy w przyszłość z nadzieją i zakochaniem.
W rzędzie górnym Ciocia Kinia, „głowa” domu od czasów postarzenia się Dziadzia, ale i bohatersko posłuszna jego despotyzmowi, który zachował do śmierci.
Ciocia Hania bacznie obserwuje, ale wydaje się w dobrym humorze. Przy niej, trochę w tyle Ciocia Stefcia Kunstetterowa, uśmiechnięta, serdeczna, jeszcze bardzo młoda (wyszła za mąż w wieku 17 lat).
Na samym końcu tego rzędu, z lewej, stoi Tereska, moja siostra, niespełna 20 letnia. Jest też radosna. Jak zwykle rozsądna, praktyczna, umiejętna i pracowita, tak jak Tatuś. Wzór dzielności.
Pomiędzy moim Teściem a Babcią Leonią stoi Krzyśka, zawsze arbitralnie dążąca do celu, ale wiedząca, czego chce. Na lewo od niej ukochana Helcia Kamińska, druga Tekluńcia, anioł opiekuńczy nas wszystkich. Nikt nie traktował jej jak służącą, ale przyjaciela i powiernika.
Za Krzysią stoi jej narzeczony, Belg, Albert Claessen, (z pochodzenia Flamand), obok Tereski Nestor.
Uroczystość jubileuszowa odbyła się najpierw w kościele. Dziadziowie klęczeli przed samym ołtarzem, na uroczystych klęcznikach, a laski, które otrzymali, miały symbolizować wspólnotę drogi, którą przeszli razem. Jako małżeństwo byli przykładem dla nas i przyszłych generacji.
W domu, po zdjęciu, było przyjęcie z księżmi w pokoju Jubilatów i tym małym obok, późniejszym Helci. Niestety był to dzień powszedni, Kazik szybko musiał opuścić towarzystwo i wrócić do apteki, a ja z nim. Ale pamiętam piękne piosenki, którymi Nestor zabawiał oba stoły, m.in. „Je t`aime pour toujours”. Naturalnie wzruszył tym bardzo Jubilatów.

       Koniec wojny, ale nie koniec destabilizacji

W lecie tegoż roku, już po oficjalnym zakończeniu wojny 8 maja, był znowu złowrogi napad Ukraińców na miasteczko. Wszyscy znaleźliśmy się w aptece, w mieszkaniu moich Teściów. Stłoczeni w jadalnym pokoju, w głos modliliśmy się, sądząc, ze to już nasza ostatnia godzina. Obecnego wśród zebranych ks. Żukowskiego Krzysia poprosiła o szybki ślub z Albertem, taki w godzinie śmierci. Ksiądz jednak nie wyraził zgody. A stary Wrażeń, też tam obecny, stale się tylko martwił, że krowa na południe nie wydojona!! Takie to bywały i akcenty humorystyczne naszej ówczesnej biedy i niedoli.
Tegoż lata Stefaneczek zdecydował się ostatecznie na wstąpienie do nowicjatu Jezuitów w Starej Wsi.

Stefanek wśród kolegów nowicjuszy na wydziale filozofii w Krakowie, 1950

Od lewej: Stefan Moysa, Leon Wilk, Władysław Matus, Stanisław Wójcik,  ? , Tadeusz Obłąk, Andrzej Mokrzycki

Ciocia Kinia bardzo to przeżyła. Wstąpienie do tegoż zakonu wówczas, równało się zupełnemu oderwaniu od rodziny. Jezuita nie mógł jeździć do domu, wychodzić z klasztoru. To były inne czasy, a o nadejściu naszych, tych posoborowych, nikt nie wiedział.
Bolszewicy wracali spod Berlina. Nasz kochany Sapożnik też pojawił się. Przeszedł cały szlak wojenny i teraz wracał uszczęśliwiony do swoich. Ale czy wrócił?….
Do Dynowa w 1946 r. przyjechała babcia Emilka Paygertowa ze Lwowa. Niemądrze, dziecinie upierała się, że tylko we Lwowie zamknie oczy. Nie chciała opuścić ukochanego mieszkanka na Chmielowskiego wtedy, gdy wyjeżdżali Rodzice z Ciocią Kinia. Tatuś, jak zwykle wobec Matki idealnie oddany i uległy, zgodził się na ten nieomal dziecinny upór zostawiając matce wszystkie niesprzedane ruchomości, piękne meble, bibliotekę, obrazy itp. Naturalnie Babcia, gdy została już wyrzucona przez nową bolszewicką władzę, pakowała się z niezaradną Isią w popłochu, cos tam wzięła, np. zdekompletowane książki, ale i tak przejęła to wszystko córka Maryneczka Bobrzyńska w Puławach, gdyż Babcia do niej chciała zajechać. Ostatecznie nieoceniony Tatuś dowiedział się, że nie mają obie z Amelką co z nimi zrobić. Przyjechał i zabrał Babcię do Dynowa, naturalnie już prawie bez niczego. Maryneczka ulokowała Isię w zakładzie opiekuńczym Helclów w Krakowie, gdzie tam już mieszkała do końca lat 50 tych, czyli do śmierci.
A Babcia zamieszkała we dworze w Dynowie w pokoiku na parterze, z oknem oplecionym dzikim winem, tam gdzie później, już po jej śmierci w 1952 r., ulokowała się Ciocia Kinia. Ze starczą rezygnacją znosiła wszystkie niedogodności (np. brak łazienki) i całą zmianę otoczenia, w której się znalazła. Jedyną osłodą był ukochany syn Kaluś mieszkający z Józią w pokoiku naprzeciw.
Ostatnią osoba, która zamieszkała we dworze była ciocia Jańcia Jaszczurowska, siostra Dziadzia. Po wyjeździe ze Lwowa (tam mieszkała w dzielnicy Jałowiec z mężem dr Kazimierzem Jaszczurowskim, wtedy już nieżyjącym), zatrzymała się na Przedmieściu u niejakich Szmidów, dawnych służących. Sądziła, że utrzyma się u nich dłuższy czas dzięki sprzedaży pięknych rzeczy, jakie przywiozła ze sobą. (dywany perskie, miniatury, obrazy, porcelana). Ci ludzie okazali się jednak wydrwigroszami, a Ciocia osobą naiwną i rozrzutną. Za masło gotowa była oddać coś naprawdę cennego. I tak było. Gdy wszystko co miała stopniało, stanęła vis a vis du rien, brat, czyli Dziadzio zaproponował jej lokum i utrzymanie, jak zresztą tylu innym. Jego szerokie, dobre serce to główny rys charakteru tego dziwnego i zdziwaczałego człowieka. Było to na początku lat 50 tych.

Leonia Trzecieska z pierwszą prawnuczką Marysieńka Baraniecką 1946

Cztery pokolenia na schodach nowego dworu: Leonia Trzecieska, Józia Paygertowa, Małgosia Baraniecka i Marysieńka Baraniecka (Witkowska)

    I tak Ciocia zamieszkała we dworze. Oddano jej starą kuchnie, teraz przerobioną na pokój, a kuchnię przeniesiono do dużego, z kamienną podłogą, tam, gdzie była do końca życia naszych kochanych, Kini i Józi a także Hani.
Ciocia Jańcia zbliżyła się z Babcią Emilką. Tak bardzo różne, ale łączyło je wspominanie Lwowa. Zachowywano jednak konwenanse: Kalunio pukał i pytał:” czy Ciocia zechce odwiedzić po południu moją matkę?” Również i ciocia Hania godzinami przesiadywała u Jańci, w jej pokoiku niby na wizycie, zanudzając ją opowiadaniami o swoim zdrowiu, a przede wszystkim katastrofach, o których informowały gazety. Cieszyła się, że ktoś ją słucha.
Z bratem często iskrzyło. Dziadzio wyraźnie dawał Cioci do zrozumienia, że on tu rządzi. Oboje mieli gwałtowne charaktery, ale wrodzone poczucie humoru, zwłaszcza u Cioci zwyciężało. A wszystkich obsługiwała, karmiła i wysłuchiwała zawsze Helcia.

Dynów 1947 r. pod lipą od lewej: Józia Paygertowa, Kinia Moysowa, Kazimierz Baraniecki, Kalunio Paygert, Stefan Trzecieski, Emilia Paygertowa z Marychną

Dynów 1947 r. pod lipą od lewej: Józia Paygertowa, Kazimierz Baraniecki, Małgorzata Baraniecka z Marychną, Emilia Paygertowa, Kalunio Paygert

         Leonia Trzecieska już wtedy nie żyła. Zmarła w 1947 r., w wieku 76 lat, na atak sklerotyczny, chorując, tak jak chciała, tylko jeden dzien. Dziadzio ogromnie postarzał się po jej stracie, aczkolwiek ją samą przyjął apatycznie. Godzinami przesiadywał w fotelu czy to w domu, czy pod lipą na gazonie na patyczkowym fotelu. Trochę drzemał, rozmyślał….
Babcia Emilka umarła w 1952 r. (w wieku 86 lat),

Grób Emilki Paygertowej w Dynowie

Dziadzio Stefan w 1953 u w wieku 89 lat, a Ciocia Jańcia w 1957 (82 lata). W ten sposób odeszło cale stare pokolenie naszej rodziny.
Trzy siostry ( Józia, Kinia i Hania) mieszkały odtąd razem do śmierci z kochaną, nieocenioną Helcią. Gospodarowały na dworskiej resztówce, otwierając szeroko gościnne ręce przed każdym z rodziny, kto chciałby się u nich zatrzymać czy spędzić lato. A wnuków Mamusi  zaczęło przybywać….
Tatuś zaczął uczyć w liceum fizyki i chemii. Robił to z prawdziwa pasją.

Budynek Liceum dynowskiego fpt. Józef Witkowski

Grono pedagogiczne Liceum dynowskiego; 1949/50; stoją od lewej- Zborzylowa, Szałajda, Ciocia Kinia, Józef Witkowski, pani(?), Sidor ; siedzą od lewej: pani (?), dyrektor Moskwa, ks. Błotnicki, Tatuś (fot. Józef Witkowski)

Nawet Helcia podsłuchiwała pod drzwiami: ” jak pan Paygert ciekawie uczy”, a chodziło o lekcje doprawdy trudne, (były to korepetycje przygotowujące do matury). Tatuś też doskonale poczuł się w gronie pedagogicznym liceum, był ogromnie tam lubiany i są jeszcze tacy, którzy wspominają go z ogromną sympatią do dziś (m.in. i mój zięć Andrzej, którego przygotowywał do matury). W ten sposób dorobił się emerytury, którą Mamusia odziedziczyła po nim. Ale stresy wojenne i niewola tragicznie zaowocowaly: Tatuś zmarł w 1962 r. na raka żołądka. Pogodny, wręcz optymistyczny, za wszystko dziękujący, jakże kochany… Jego śmierć była dla nas pierwszą bardzo boleśnie  odczutą stratą…

Tatuś w końcu lat 50-tych (fot. Józef Witkowski)

  Ciocia Kinia uczyła w liceum j. francuskiego, a potem niemieckiego. Tłumaczyła też mnóstwo listów, również i z angielskiego. Potem uczyła nasze dzieci francuskiego. Robiła to znakomicie i jakże ofiarnie.
W ten sposób wszyscy znaleźli się jakoś w straszliwej, powojennej rzeczywistości. Terror stalinowski szalał, a oni wszyscy byli przecież wrogami tego najlepszego z ustrojów (mówię o komunistycznym).
Gospodarstwo rolne dawało jakie takie korzyści, ale ostatecznie stale sprzedawano po kawałku, aby przeżyć, lub zapłacić mordercze podatki. Najwięcej pożytków można było osiągnąć z ogrodu. Obie, Kinia i Józia pracowały tam do późnej starości nie szczędząc sił, ale nigdy też nie skarżyły się na przepracowanie. Wszyscy powinniśmy brać z nich przykład.

   Początki naszego życia rodzinnego

Jak już wspomniałam wczesniej, po urodzeniu Marysieńki, przeprowadziliśmy się z Kazikiem do apteki, do domu Teściów.

Apteka w Rynku lata 60-te (fot. Józef Witkowski)

Zamieszkaliśmy na piętrze w dużym pokoju i kuchni, ale niestety bez wody, bez elektryczności.
Przyszedł ciemny, dżdżysty listopad. Któregoś wieczoru znowu usłyszeliśmy strzały na ulicy. Kazik szybko narzuciwszy płaszcz i kapelusz (sic!) wybiegł zasięgnąć języka. Jakże to było nierozsądne. Umierałam ze strachu modląc się głośno przy 7 miesięcznym dziecku. Nagle słyszę szybkie kroki, wchodzi blady jak kreda Kazik i mówi dla mego uspokojenia: ”Małgorzatka, powstańcy ukraińscy przyszli po leki, idę im je wydać”.
Nagle ktoś obcy wpada do mnie i mówi: ”Drozd jestem, niech mi pani da buty po mężu i schowa”. Dałam mu kalosze i schowałam do spiżarni. Gdy po latach spotkaliśmy się w Dynowie, wspominaliśmy ten incydent ze śmiechem. Dziś już nie pamiętam za co go Ukraińcy szukali.
Ale wraca Kazik. Jest 4 rano. Ukraińcy zabrali mu ogromną ilość leków i dobrych, farmaceutycznych książek. Byli wśród nich lekarze i aptekarze i wiedzieli, czego chcą i co brać. Gdy szli z tym łupem w stronę Sanu, gubili różne łyżeczki czy ważki, które nam potem ludzie przynosili. Ale jeszcze wcześniej znaleźli w jednej z szuflad parę naboi rewolwerowych, które tam zostały po Karolu Kaszyckim, szwagrze mego męża, przedwojennym oficerze żandarmerii wojskowej (Karol był całą wojnę w obozie jenieckim w Murnau). Zaczęli indagować grożąc Kazikowi śmiercią, aby wyjaśnił skąd je ma. Wtedy zaczęły się strzały patroli AK na mieście; Ukraińcy podpalili jakiś kiosk i to ich zdekonspirowalo. Ci, rabujący aptekę uciekli. I Bogu dzięki.
W tych przełomowych latach miało miejsce wiele dramatycznych incydentów, za które do dziś nie wiem kogo winić, kogo oskarżać: zamordowano skrytobójczo Niemca Heina, który mieszkał spokojnie w Dynowie razem z synem Zdzichem. Potem zamordowano całą rodzinę Prokopów, którzy byli pochodzenia ukraińskiego, a ciała wrzucono do studni ( była to córka i zięć – Ukrainiec oraz wnuki starego Fila, tapicera, bardzo nam później bliskiego), na końcu pana Kossanowskiego, też Ukraińca, nauczyciela i męża późniejszej nauczycielki j. polskiego naszych dzieci. Wiadomo, że podłożem tych mordów był nacjonalizm, a broń posiadali akowcy. Ale czy oni? Nie wiem i już dziś nie chcę wiedzieć…..
W 1947 r. Kazik został powołany do wojska, (najpierw do Łodzi, potem Lublina, a na końcu na Oksywie nad morzem), a ja, jak już wspomniałam, zostałam sama z całą apteką na głowie.
Siostra Kazika, Baśka Kaszycka z synkami Andrzejem i Wojtkiem uciekła przez „zieloną” granicę do Niemiec a potem do Londynu. To im zorganizował jej mąż, Karol, który po niewoli nie chciał do Polski wracać. Nigdy już więcej nie widzieliśmy ani Basi, ani Karola, gdyż ostatecznie wyemigrowali do USA.
Wcześniej jeszcze ( jesienią w 1945 r.) wyjechali w ten sam sposób Kunstetterowie do Rzymu, gdzie w końcu po latach rozłąki wojennej zobaczyli się z Wujem Jurkiem i Albertem, który wiernie dotrzymał Krzysi danego słowa i tam wzięli ślub. Potem wyjechali wszyscy do Londynu, a kolejno już na zawsze do Brazylii, gdzie Ciocia Stefcia jako 102 letnia staruszka umarła w 2007 r.. Cała, bardzo duża rodzina, jej dzieci, wnuki, a teraz już prawnuki, żyją tam zadowoleni. Naturalnie młodsze pokolenie już nie bardzo czuje swoje polskie korzenie. Ale taka jest cena emigracji.
Zosia zdała maturę u SS. Niepokalanek w Jarosławiu i zaczęła studia historii sztuki w Krakowie na Uniwersytecie Jagiellońskim.
Tereska wyszła za mąż za prawnika Walentego Gołąba i zamieszkali w Bielsku.

Ślub Tereski i Walentego Gołąba , Dynów 1947

    W Dynowie została nas garstka (naturalnie poza latem, gdy to wszyscy zjeżdżali na miłe wakacje, do stale gościnnych i kochanych mieszkanek dworu, które do dziś z taką nostalgią wspominamy, a nasze dzieci miały w ten sposób dzieciństwo sielskie-anielskie.).
W 1948 r. urodził się nasz syn Marek, dobre, spokojne dziecko, a w 1949 Marcin, który od urodzenia chorował na astmę alergiczną, ale na inne choroby nie zapadał i chował się znakomicie.

Małgosia z trojgiem dzieci: Marysieńką, Markiem i Marcinem 1950 r.

     Kazik wrócił z wojska  na początku 1950 roku, a za rok nastąpiło upaństwowienie apteki, zresztą to samo stało się z młynami, sklepami i fabrykami. Zostaliśmy skazani na pensję Kazika jako kierownika apteki, jeszcze niedawno własnej, powstałej dzięki ciężkiej pracy 3 pokoleń rodziny Baranieckich.
Majątek Trzecieskich, (czyli 40 hektarowa resztówka) został wtedy cudem uratowany, bo uznano go za wynagrodzenie za majątek pozostawiony na wschodzie. Tym majątkiem nie był naturalnie Sidorów, ale kawałek pola, które Tatuś kiedyś kupił dla mnie, a który nie należał do majątku. O rekompensatach za majątki ziemiańskie nikt wtedy, w początkach PRL-u nie myślał.
Zaczęła się trudna powojenna rzeczywistość, w którą została wpisana główna część naszego życia, a także dzieciństwo i młodość dzieci….

W ten sposób żegnam się w tych wspomnieniach z osobami Najbliższymi, które tak zaważyły na moim życiu, którym tyle zawdzięczam, do których stale wracam myślą i modlitwą…. Niech żyją w pamięci młodszych pokoleń.
Autor wymienionych zdjęć – Józef Witkowski – jest ojcem Andrzeja męża Marychny Baranieckiej – Witkowskiej (zmarł w 1970 r.)

Dane biograficzne osób występujących w tekście

Rodzina o której wspomina autorka wspomnień sidorowskich ,
według kolejności pojawiania się w tekście.

·    Małgosia  – Małgorzata Emilia  Baraniecka, córka Józefa Kalasantego Paygerta i Józefy  z Trzecieskich, mąż Kazimierz Baraniecki, matka Marii, Marka i Marcina, (autorka tych wspomnień).
·    Mamusia – Józefa (Józia) Paygertowa, córka Stefana Trzecieskiego i Leonii z Chamców, wydalona ze Lwowa po 1945 r. matka Małgorzaty, Adama, Teresy i Zofii. Zmarła w1985r. w Dynowie.
·    Tatuś – Józef Kalasanty (Kalunio) Paygert, syn Kornela Paygerta i Emilii z Bochdanów, mąż Józefy z Trzecieskich, właściciel majątku w Sidorowie na Podolu, wydalony ze Lwowa po 1945 r. Zmarł w1962r. w Dynowie.
·    Dziadzio Stefan – Stefan Trzecieski, syn Zbigniewa Trzecieskiego i Ignacji z Miączyńskich, właściciel majątku  Dynów i Igioza. Zmarł w 1953r. w Dynowie.
·    Babcia Leonia – Eleonora (Leonia) Trzecieska, córka Antoniego Chamca i Ludwiki z Chamców, żona Stefana Trzecieskiego, matka: Kingi, Józefy, Antoniego, Jakóba, Stefanii i Anny. Zmarła w 1947r. w Dynowie.
·    Stefanek – ks. Stefan Moysa – Rosochacki,  SJ (Jezuita), syn Michała Moysy-Rosochackiego  i Kingi z Trzecieskich.  Zmarł w 2007 r. w Warszawie.
·    Ciocia Kinia – Kinga Moysowa, córka Stefana Trzecieskiego i Leonii z Chamców, wydalona ze Lwowa po 1945 r., mąż Michał Moysa, matka ks. Stefana SJ. Zmarła w 1989 r. w Dynowie.
·    Wuj Antek – Antoni Trzecieski, syn Stefana i Eleonory z Jaxa-Chamców, mąż Anny z Jaxa Chamców. Zmarł w 1958 r. w USA.
·    Janek – Jan Trzecieski, syn Antoniego Trzecieskiego i Anny z Jaxa Chamców. Zmarł w 1993 r. w USA.
·    Renia – Teresa Harvey, córka Antoniego Trzecieskiego  i Anny z Jaxa Chamców. Zmarła w 2002 r.  w USA.
·    Zygmunt –  Zygmunt Trzecieski (brat zakonny), syn Antoniego i Anny z Jaxa Chamców.
·    Stefek – ks. Stefan Trzecieski, syn Antoniego Trzecieskiego i Anny z Jaxa Chamców.
·    Bernadetta – Bernadetta Aleksandra Trzecieska, córka Antoniego Trzecieskiego i Anny z Jaxa Chamców.
·    Kuba – Jakub Trzecieski, syn Stefana Trzecieskiego i Eleonory z Jaxa Chamców. Zmarł w 1967 r. w Szwajcarii.
·    Monika – córka Jakuba Trzecieskiego i Simone Van Aubel.
·    Ciocia Stefcia – Stefania Kunstteter, córka Stefana Trzecieskiego  i Leonii z Chamców,  siostra Józefy Paygertowej, Kingi Moysowej, Anny Trzecieskiej, żona Jerzego Kunsttetera, matka Krystyny, Andrzeja i Barbary. Zmarła w 2007 r. w Belo Horizonte, w Brazylii.
·    Andrzej – Andrzej Kunstetter, syn Jerzego Kunsttetera i Stefanii z Trzecieskich.
·    Krysia (Krzysia) – Krystyna Claessen, córka Jerzego Kunstettera i Stefanii z Trzecieskich.
·    Basia – Barbara Wajdowicz, córka Jerzego Kunstettera i Stefanii z Trzecieskich.
·    Adam – Adam Paygert, syn Józefa  Kalasantego Paygerta i Józefy z Trzecieskich, ojciec Jana.
·    Tereska – Teresa Gołąb, córka Józefa  Kalasantego Paygerta i Józefy z Trzecieskich, mąż Walenty Gołąb, matka Stanisława, Elżbiety, Pawła i Rafała.
·    Zosia (Zośka) – Zofia Paygert Yaranga, córka Józefa  Kalasantego Paygerta i Józefy z Trzecieskich, mąż Abdon Yaranga – Valderrama, matka Igora i Olafa.
·    Ciocia Amelka – Amelia Łączyńska – córka Kornela Paygerta i Emilii z Bochdanów, siostra Józefa Kalasantego Paygerta, żona Zygmunta Łączyńskiego, matka Teresy (Reny) zm.1994 w Lublinie, Marii (Biby) ur. w 1919,  i Jadwigi (Jagienki) zm.1984 Lublin . Amelia zmarła w 1993 r. w Lublinie.
·    Tekluńcia  – Tekla Frey, bona dzieci Stefanów Trzecieskich. Zmarła w 1936 r. w Dynowie.
Helcia – Helena Kamińska ukochana niania i przyjaciel wszystkich pokoleń Paygertów, Baranieckich i Gołąbów, zmarła w Dąbrówce w 1993 r.
·    Dziadzio Kornel – Kornel Paygert, syn Adama Paygerta i Heleny z Jordan Rozwadowskich, właściciel majątku w Sidorowie. Zmarł w 1936 r. we Lwowie.
·    Antoni Jaxa Chamiec – syn Stanislawa Jaxa Chamca i Bronisławy z Moszyńskich, właściciel majątku Skowiatyń. Zmarł w 1908 r. we Lwowie.
·    Babcia Chamcowa – Ludwika, córka Ludwika Jaxa Chamca i Antoniny z Rohozińskich. Żona Antoniego Jaxa Chamca. Matka Leonii Trzecieskiej i Gabrieli Radzimińskiej. Zmarła w1926 r.  we Lwowie.
·    Ciocia Maryneczka – Maria Bobrzyńska – córka Kornela Paygerta i Emilii z Bochdanów, żona Jana Bobrzyńskiego, matka Michała i Aleksandra. Zmarła w 1982 r. w Krakowie.
·    Myszka – Maria z Mieczychowskich Czerwińska, wnuczka Stanisława Ujejskiego i Stefanii z Bochdanów.
·    Babcia Emilka – Emilia Paygertowa, córka Hipolita Bochdana i Amelii z Konopków, właścicieli majątku Zadwórze, matka Józefa Kalasantego, Amelii i Marii, wydalona po 1945 r. ze Lwowa. Zmarła w 1952 r.  w Dynowie.
·    Wuj Stanisław Ujejski –  syn Zdzisława Ujejskiego, bratanek Kornela-poety, właściciel majątków  Wasylkowce i Zacisze. Ojciec Krystyny, Anny, Heleny (Helusi), Marii Anieli (Marieli)  i Stefana. Zmarł w 1940 r. w  Starobielsku.
·    Ciocia Stefania Ujejska –córka Hipolita Bochdana i Amelii z Konopków, siostra Emilii Paygertowej. Zmarła w  1927 r.  w Wasylkowcach.
·    Wuj Michał –  Michał Moysa-Rosochacki, syn Stefana i Ludwiki z Caprich, właściciel majątku Rudniki, mąż Kingi z Trzecieskich, ojciec ks. Stefana SJ. Zmarł w więzieniu bolszewickim (Brygidki) w 1941 r. we Lwowie.
·    Ciocia Hasia – Janina Szczepańska, siostra Michała Moysy- Rosochackiego , córka Stefana  Moysa-Rosochackiego i Ludwiki z Caprich, mąż Stanisław Szczepański,  matka Stefana (Stefunia) i Władysława (Władka), zmarła w 1969 r. w Bytomiu.
·    Ciocia Jańcia – Janina Jaszczurowska, córka Zbigniewa Trzecieskiego i Ignacji z Miączyńskich, siostra Stefana Trzecieskiego, mąż dr Kazimierz Jaszczurowski, wydalona ze Lwowa po 1945r. Zmarła w 1958 r. w Dynowie.
·    Ciocia Hania – Anna Trzecieska, córka Stefana Trzecieskiego i Leonii z Chamców, siostra Józefy Paygertowej, Kingi Moysowej i Stefanii Kunstteterowej. Zmarła w 1993r. w Dynowie.
·    Ciocia Gabriela ( Gabcia) Radzimińska – córka Antoniego Chamca i Ludwiki z Chamców, siostra Leonii Trzecieskiej, matka Ludwiki,( Isi) Zygmunta i Marii (Marynki).  Zmarła w 1943 w Dynowie.
·    Włodzimierz Radzimiński –mąż Gabrieli z Jaxa Chamców, siostry Leonii Trzecieskiej, właściciel majątku Berech. Zmarł w 1925 r. we Lwowie.
·    Zygmunt – Zygmunt Radzimiński, syn Włodzimierza Radzimińskiego i Gabrieli z Jaxa Chamców, ojciec Jolanty i Włodzimierza Radzimińskiego.Zmarł  w 1974 w Zabrzu.
Marysia – Maria z Chobrzyńskich Radziminska,Zmarła w 1988r. w Zabrzu·
Wuj Jurek– Jerzy Kunstetter, mąż Stefanii z Trzecieskich, zmarł w 1962 r. w Belo Horizonte, w Brazylii.
·    Irka – Irena Kulikowska- Swaton, córka Heleny z Ujejskich i Lucjana Kulikowskiego, zmarła w 2007 r w Milanówku.
·    Ciocia Krysia – Ujejska-  trzecia córka Stanisława Ujejskiego i Stefanii z Bochdanów. Zmarła w 1979 r. w Argentynie.
·  Ciocia Anna–  Anna Mieczychowska, druga córka Stanisława Ujejskiego i Stefanii z Bochdanów. Zmarła w  1976 r. w Gliwicach
·    Ciocia Helusia – Helena  Kulikowska-Dewechy, pierwsza córka Stanisława Ujejskiego i Stefanii z Bochdanów. Matka Ireny. Zmarła w 1980 r.  w Warszawie.
·    Marielka  – Maria Aniela Waniowa, czwarta córka Stanisława Ujejskiego i Stefanii z Bochdanów, zmarła w 1990 r. w Zakopanem
·    Stefan Ujejski –  syn Stanisława Ujejskiego i Stefanii z Bochdanów, zmarł w 1976 w Brazylii.
·    Wuj Janek – Jan Bobrzyński, syn Michała Bobrzyńskiego, mąż Marii z Paygertów. Zmarł w 1951 r. w Krakowie.
·    Michaś – Michał Bobrzyński. Syn Jana Bobrzyńskiego i Marii z Paygertów. Zmarł w 1944 r.  w Krakowie.
·    Oleś – Aleksander Bobrzyński,syn Jana Bobrzyńskiego i Marii z Paygertów. Zmarł w 1997 r. w Lublinie.
·    Kazik – Kazimierz Baraniecki, mąż Małgorzaty (autorki) syn Franciszka Baranieckiego i Wandy z Grochowiczów, właściciel apteki „pod Opatrznością” w Dynowie. Zmarł w 1995 r. w Warszawie.