Cześć trzecia

I.    Pożar więzienia w Berdyczowie
   Nadszedł wreszcie dzień piaty lipca.
   Zaraz rano po apelu, weszli do nas dozorcy i wywołali tych, którzy nie byli więźniami politycznymi. Zarządzenie to przyjęliśmy z ulgą Korzystając ze swobody zaczęliśmy rozprawiać nad widokami zakończenia wojny. W południe przyniesiono nam wyjątkowo smaczna zupę, którą mogliśmy się sprawiedliwie rozdzielić nie ulegając terrorowi opryszków. W dobrych nastrojach skracaliśmy sobie dzień drzemką lub rozmowami, bo tego dnia nie wywoływano nas na spacer. O zmierzchu, gdy przyszła na mnie kolej opowiadania, zacząłem przedstawiać żywot Fouche`go. Zaledwie jednak zdołałem naszkicować młodość tego człowieka na tle rewolucji francuskiej, rozległ się przeciągły ryk syreny alarmowej.
   Zamieniamy się w słuch.
   Alarm wydal się nam inny niż dotychczasowe, które sprawiły nam już tyle zawodów. Nikt z nas nie wie, ale każdy przeczuwa, że tym razem stanie się coś ważnego. Pakujemy gorączkowo worki i ubieramy się pospiesznie, aby być gotowymi gdy Niemcy otworzą bramy więzienia. Upływają minuty naprężonego oczekiwania. Naraz dochodzi z głębi korytarza stłumiony krzyk:
– Tiurma (więzienie) się pali! Wywalajcie drzwi!
Zalega śmiertelna cisza. Spoglądamy po sobie zdumieni. Czy to możliwe? Kto mógł podpalić więzienie i w jakim celu? Mogło się to stać chyba tylko od bomby, ale wybuchu nikt z nas nie słyszał.
   Napięcie nerwów dosięga szczytu, gdy z sąsiedniej celi dochodzi nas odgłos wywalanych drzwi. Po chwili słyszymy jak pękają, a na korytarz wybiegają więźniowie krzycząc do nas:
-Więzienie w płomieniach! Żadnej straży nie ma. Wyważajcie drzwi!
Trudno nam było uwierzyć jeszcze i teraz. Niektórzy wołają, aby się przekonać: ”Dyżurny! Dyżurny!”, ale nie ma odpowiedzi.
   W tym momencie, siedząc naprzeciw drzwi, spostrzegłem coś, co budzi grozę: przez szparę pod progiem przeświecają już plomyki ognia. Wszelki sceptycyzm znika. Wołam pokazując szparę: „ Ogień! Wyważajmy drzwi”!
   Rzucamy się wszyscy do nich i wpieramy w nie z całą siłą. Ale trud daremny, gołymi rękoma nic nie zdziałamy. Drzwi są mocno żelazem okute.
   Na szczęście stoi pod ścianą ławka. Kilkanaście par ramion chwyta ja i miarowymi ruchami, niby taranem biją nią odrzewi raz po raz. Kto słabnie ustępuje miejsca drugiemu. Uderzenia stają się coraz gwałtowniejsze, od ławki odpadają drzazgi. Zdaje się, że pęknie, ale drzwi nie ustąpią. A tu czas nagli. Czujemy już zapach dymu. Zdwajamy wysiłki. Z korytarza krzyczą do nas: „Bijcie jeszcze trochę, drzwi pękną, jak u nas”.
   Zbieramy ostatek sił i uderzamy dalej bez przerwy. Bijemy się o własne życie. Z ławki pozostała już tylko połowa, oby wystarczyła do ruszenia drzwi. W końcu zaczynają ustępować pod niezmordowanym naporem, powstaje szpara, wyginają się i odpadają sztaby, wreszcie pękają deski i łamią się z trzaskiem.
   Jesteśmy wolni, a przynajmniej tak się nam wydaje. Porywamy worki i w jednej chwili jesteśmy na korytarzu. Pali się już drewniana podłoga. Biegniemy nią rozdeptując żarzące się węgle. Dopadamy żelaznej bramy pod schodami. Na szczęście jest otwarta. Gdyby była zamknięta, żadna ludzka siła nie wyważyłaby jej.
   Zbiegamy po schodach i znajdujemy się na dolnym korytarzu. Tu zgiełk nie do opisania: ze wszystkich cel, z pietra i z parteru cisną się więźniowie przez bramę wchodową chcąc wydostać się jak najprędzej. Kłęby dymu zasłaniają światło elektryczne i nie pozwalają dojrzeć ilu nas jest. Ludzie kręcą się bezładnie w półmroku potrącając się wzajemnie.
   Naraz ktoś krzyczy: „ Nie otwierać bramy, to zasadzka! Tam są bolszewicy!”.
   Ostrzeżenie skutkuje. Ci co już chwycili za klamkę bramy cofają się, ale wobec tego co robić? Dokąd iść? Tam zasadzka, tu ogień. Dym wdziera się w płuca i w oczy. Zadeptujemy miejscami płonącą podłogę, ale ta zapala się w innych miejscach, widocznie polana benzyną.
   Zostać więc, czy uciekać? Paść pastwą płomieni czy karabinu maszynowego, który niewątpliwie oczekuje nas z tamtej strony bramy?
   Nagle potworny huk. Szyby w oknie na końcu korytarza sypią się z brzękiem, a jednocześnie pojawiają się tam języki ognia. Światło elektryczne gaśnie. Ktoś krzyknął: „ Granaty! Na ziemię!” Padamy wszyscy, nie zważając na tlejącą się podłogę. Chwila ciszy trwa krótko. Znów taki sam huk z przeciwnego końca korytarza, gdzie oszklone drzwi prowadzą na podwórze. Znów te same płomienie i brzęk tłuczonego szkła. Padamy raz jeszcze na ziemię. Czuję łaskotanie na karku. Dotykam go sądząc, że jestem ranny, ale tylko obsypał mnie tynk z sufitu. Ale odzywają się już jęki rannych. Powstaje panika. Jedni, by uniknąć granatów, rzucają się na oślep w szalejący ogień na piętrze. Drudzy bojąc się więcej ognia wybiegają na podwórze drzwiami, przez które wpadł granat. Inni wreszcie, głusi na ostrzeżenie o zasadzce, uciekają bramą wchodową.
   Dają się słyszeć glosy: „ Przede wszystkim ratować kobiety”!
   Jest ich kilkanaście. Ukrywamy je w „oborni” gdzie wysokie okno uniemożliwia wrzucenie granatu, a sami wybiegamy za drugimi na podwórze. Tu słyszymy świst kul karabinowych. Biegniemy wzdłuż muru więzienia i docieramy do miejsca ogrodzonego drutem kolczastym, przełazimy przez niego i znajdujemy się pod północną ścianą budynku, gdzie naprzeciwko, w odległości kilkunastu metrów, znajduje się drugi mur okalający więzienie i podwórze.
   Natrafiamy na wejście do piwnicy wystające z budynku więziennego. Wciskamy się do podziemia, ale jest tu już pełno ludzi. Z całą brutalnością wypychają nas stamtąd. Opuszczamy piwnicę i szukamy miejsca, gdzie możnaby się ukryć przed coraz gęstszymi kulami. Obok piwnicy dostrzegam kąt, do którego nie dociera światło księżyca. Rezygnując więc z dalszego szukania innego schronienia, kładę się na ziemię i zasłaniam workiem. Miejsce jest okropne, znajdują się tu rury kanałowe, jest błoto i smród nie do wytrzymania, ale gdy chodzi o życie, wszystko można wytrzymać. Inni idą za moim przykładem. Jest tu już nas kilkunastu, a wnet przybywa więcej. Każdy kładzie się pod murem i zasłania czym może. Po chwili brakuje miejsca. Powstaje drugi i trzeci rząd leżących. Wszyscy udając zabitych leżą bez ruchu.
   A tymczasem pod murem naprzeciw skradają się chyłkiem jakieś tajemnicze postacie z karabinami w reku szukając ofiar. Widzimy je dobrze na tle muru jaśniejącego w świetle księżyca. Oni jednak, na szczęście, nie widzą nas, bo jesteśmy pogrążeni w cieniu. Po chwili słyszymy szereg strzałów karabinowych przy piwnicy, po chwili wszystko cichnie.
   Cisza jednak nie trwa długo. Teraz odzywają się armaty. Z początku pojedynczo, apotem całymi salwami. Pociski przeszywają powietrze przy akompaniamencie świstów i wybuchów. Na horyzoncie pokazują się łuny pożarów. Kanonada jest chwilami tak potężna, iż zdaje się, że mur pod którym leżymy, zawali się. I rzeczywiście, wskutek ustawicznych wstrząsów, a może i szalejącego za nim ognia, odrywają się od niego kawałki gzymsów i cegieł.
   Dotychczasowe miejsce schronienia staje się coraz mniej bezpieczne. Raz jakiś ciężki przedmiot pada obok mnie. Wyciągam rękę i podnoszę kawałek szrapnela. Widocznie strzelają już w naszym kierunku. Już chcę wstać aby zmienić miejsce, kiedy widzę znowu tajemnicze postacie pod murem. Pozostajac tu mam prawdopodobną śmierć, tam zaś pewną z rak bolszewickich. Pozostałem więc na miejscu.
   Chwilami detonacje słabną, a wówczas można, z zachowaniem wszelkich środków ostrożności porozumieć się z sąsiadami. Jeden z nich ściska mnie za rękę i hamując wzruszenie mowi: ”Wybiła dla nas ostatnia godzina, łączy nas wspólna dola. Bądźmy braćmi w obliczu śmierci” Wymienia swoje nazwisko, a ja podaję mu swoje. Po chwili słyszę z innej strony jęki i cichą prośbę o koc. Na to ktoś odpowiada:, „ Jeśli panu zimno, ściągnij pan koc sąsiada, nie widzi pan, że to trup?”
   A więc już są miedzy nami zabici, których ogłuszony hukiem wybuchów, nie dostrzegłem.
   Położenie nasze staje się coraz groźniejsze. W końcu jeden z nas oświadcza, że dłużej tu nie wytrzyma. Wstaje i przechodzi na drugą stronę budynku. Wraca jednak niebawem i mówi, że mimo wszystko trzeba tu pozostać, bo wszędzie jest gorzej. Natknął się na czterech zabitych, a prawdopodobnie jest ich więcej, gdyż tam światło księżyca nie pozwala się ukryć jak w naszym kącie. Przyszli mi na myśl towarzysze Brock i Suchostaw, którzy właśnie przeszli na tamtą stronę. Czy żyją jeszcze. Trzeba ich będzie za dnia odszukać.
   Tymczasem nasz wywiadowca relacjonuje dalej: ”Zajrzałem za frontową ścianę budynku, ale cofnąłem się szybko. Na schodach przy bramie leży trup, a obok niego stoi karabin maszynowy. Nie ma wątpliwości, że bolszewicy urządzili na nas zasadzkę.”
   Kanonada wzmaga się znowu. Eksplozje ponurymi blaskami oświetlają cały horyzont, ale tym razem w przerwach miedzy detonacjami słychać jakieś niesamowite wrzaski i krzyki: „ Hurra, hurra” powtarzane przez tysiące głosów. I ten okrzyk zbliża się do nas.
   Nie znam sposobu walki Niemców, ale przypuszczam, że to ich bojowe zawołanie i wyobraźnia przedstawia mi atak na bagnety. Jakbym już widział żołnierzy niemieckich wspinających się na przeciwległy mur. W ogniu błyszczą ich bagnety. Zeskakują z muru, podbiegają z wycelowanymi w nas karabinami, a ja krzyczę do nich po niemiecku: „ Nie strzelać, my nie bolszewicy, tylko więźniowie mordowani przez nich, uciekamy”. Niemcy wstrzymują atak, otaczają nas i biorą do niewoli, z której nas wypuszczają, gdy się przekonają, że nie jesteśmy kombatantami. Tak sobie wyobrażałem przyjście Niemców.
   Ale nic z tego. Okrzyki do których przywiązuję taką nadzieję słabną powoli, a potem ustają zupełnie. Rozwiewa się jeszcze jedno złudzenie.
   Tymczasem kanonada się wzmaga, chyba nigdy końca jej nie będzie. Czuje się tak słaby i wyczerpany, że zasnąłbym zaraz gdyby na chwile strzelać przestano. Oczy zamykają się same a głowa opada bezwładnie na leżący obok worek. Ogarnia mnie odrętwienie. Czuję się nikłą łupiną w morzu rozszalałego ognia i w każdej chwili mogę w nim utonąć zmiażdżony przez kamień spadający z muru lub kulę bolszewicką. Ale czemuż się lękam? Mam ratunek w Bogu, do Którego tera zwracam się słowami psalmu: „Kto się w opiekę odda Panu swemu, a całym sercem szczerze ufa Jemu…”. Powtarzam sobie tę modlitwę nieskończoną ilość razy i znajduję w niej upragnione ukojenie. Siły, które wydawały się przed chwilą zupełnie wyczerpane, powracają z wolna. Rozpacz, granicząca z obojętnością, ustępuje nadziei. W duszę wnika pokój, którego nie zamąca już najstraszniejsze pociski, gdyż czuję, że bez woli Bożej nic się nie stanie.
   Upływają ostanie godziny nocne. Zaczyna świtać. Równocześnie słabną piekielne detonacje, aż w końcu ustają zupełnie. Zmieniam obecnie stanowisko. Kładę się pod murem naprzeciw, teraz bowiem cień jest z tamtej strony. To samo robią inni.
   Ale nie pozostajemy tu długo. Wnet pokazuje się słońce i rozprasza ostatnie cienie tej koszmarnej nocy w czasie której przez 10 godzin patrzyliśmy śmierci w oczy. Dziwnym było to, że nie widzieliśmy ani jednego samolotu, nie rozumieliśmy ani akcji bitwy ani postępowania bolszewików. Dlaczego nie wyprowadzili nas na spacer tego dnia?  Czyżby chcieli ukryć przygotowania do masowego mordu? Ale dlaczego wywoływali kryminalistów? Czy tylko my, polityczni, mięlibyśmy być zgładzeni?
   Na razie mięliśmy jednak rozstrzygnąć inne pytanie: jak wydostać się z tych murów?

II. Ucieczka z więzienia  i nasi dobroczyńcy
   Chwila do ucieczki była odpowiednia. Słońce ledwie wstało i dodało nam otuchy. Dotychczas zdołaliśmy wydostać się z celi i budynku więziennego co już wielu przepłaciło życiem, ale to nie wszystko. Trzeba było jeszcze wyjść poza mur otaczający więzienie, a nikt nie mógł nam zaręczyć, czy poza nim nie kryje się nowa zasadzka. Niebezpieczeństwa czyhały jeszcze na każdym kroku.
   Panowała teraz spokojna cisza. Prócz nas nigdzie żywego ducha, nigdzie owych tajemniczych postaci, które nas prześladowały w nocy. Przeszedłem na wschodnia stronę budynku szukając moich znajomych, nigdzie ich jednak nie znalazłem, może udała się im ucieczka, może zginęli w pobliżu. To spotęgowało moją wolę wydostania się stąd czym prędzej. Wokół mnie tworzyły się grupki ludzi, którzy postanowili szukać szczęścia, każdy na własną rękę. Wokoło leżały ciała zabitych i rannych. Wśród nich zauważyłem jakiegoś więźnia w mundurze bolszewickim, młodego chłopaka, który miał przestrzelone nogi, a chciał koniecznie wyjść. Żal mi go było, ale nie wiedząc czy sami się wyratujemy, nie mogliśmy mu w niczym pomóc. Postanowiłem tylko, że gdy spotkam Niemców będę ich prosił aby przyszli z pomocą rannym postrzelonym przez bolszewików.
   Przyłączyłem się do jednej z naradzających się grup, która zamierzało iść na Połonne do Szepetówki. Zauważyłem, że kilku z nich orientuje się trochę w okolicy. Postanowiłem wiec trzymać się z nimi. Przy zachowaniu wszelkich środków ostrożności idący na przedzie naszej grupy zbliżył się do głównej bramy. Nad nią była wieża strażnicza. Powoli, aby nie wywołać skrzypienia zawiasów uchylił bramę i wsunął głowę w szparę. Gdy się przekonał, że w sieni pod wieżą nie ma nikogo, dał znak, a wtedy przeszliśmy wszyscy przez bramę; w sieni zauważyłem mnóstwo granatów ręcznych. Były przygotowane na nas.
   Pozostała jeszcze do przejścia ostania brama, która oddzielała nas od świata. Postąpiliśmy tu jak przy pierwszej. Jeden z nas odchylił ją nieco, a gdy zobaczył, ze za nią również nie ma nikogo, wyszliśmy wszyscy.
   Znaleźliśmy się więc na wolności, ale niebezpieczeństwo jeszcze nie minęło. Czuliśmy to dobrze i rozumieliśmy, że od naszego energicznego działania zależy nasz los. Przede wszystkim musieliśmy znaleźć drogę do Połonnego. Zapytaliśmy o nią przechodzącego chłopa, a ten skierował nas w stronę rampy kolejowej, w odległości kilkuset kroków. Gdy jednak przekroczyliśmy pierwsze tory, posypały się w naszym kierunku strzały karabinowe z bolszewickiego pociągu pancernego stojącego na stacji, którego dotąd nie widzieliśmy. Wracać już było za późno. Musieliśmy jak najszybciej przebiec tory. Liczba ich wydawała się nam nieskończenie wielka. Było nas kilkunastu i wszyscy wiedzeni instynktem biegli co sił, potem padali podnosząc się znowu aby przebiec jeszcze kilka kroków i znaleźć się wreszcie po drugiej stronie rampy, gdzie na zakręcie, za jakimś budynkiem, mogliśmy zejść z oczu naszym prześladowcom. Położenie nasze przez chwile było niezwykle groźne. Jeśli wyszliśmy z tego bez szwanku, przypisać to należy szczególnej opiece Matki Bożej, którą o to w krytycznym momencie gorąco prosiłem.
   Niebezpieczna ta przygoda pouczyła nas, że bolszewicy znajdują się jeszcze w Berdyczowie i że przedwczesne były nasze nadzieje na spotkanie Niemców zaraz po wyjściu z więzienia. Toteż idąc ulicą zabudowaną domkami z obu stron, rozglądaliśmy się bacznie dookoła, czy ich gdzie nie widać. Nagle ktoś krzyknął: „ Bolszewickie auto ciężarowe za nami”! W mgnieniu oka skręciliśmy w pierwsze lepsze przejście miedzy domami i weszliśmy w jakieś podwórze a stąd do sadu. Tutaj poczuliśmy się bezpieczniejsi, ale mimo to nie zwalnialiśmy kroku i chociaż ogarniało nas coraz większe znużenie, szliśmy szybko dłuższą chwilę sadami i ogrodami warzywnymi. Ciągnęły się one równolegle do drogi, która szliśmy przed chwilą. Pomyślną okolicznością było to, że ogrody nie były poprzedzielane miedzy sobą plotkami wskutek czego nie trąciliśmy czasu na ich przełażenie. I nie było w nich żywego ducha. Natomiast zauważyliśmy kryjówki w postaci dołów przykrytych w części chrustem i ziemią.
   Widząc, że słabnę po przejściach nocnych i że nie jestem w stanie odbyć dłuższej drogi, zaproponowałem towarzyszom, aby schronili się ze mną w jednym z dołów, bodaj na kilka godzin. Jakby na poparcie mego projektu znowu dały się słyszeć strzały armatnie, które mogły zwiastować dalszą bitwę. Towarzysze moi, ludzie młodzi i odporni na trudy, nie podzielali jednak mego zapatrywania i postanowili iść dalej. Wówczas zostałem w tyle tylko z jednym z nich, który widocznie także już z sił opadał i postanowiliśmy wejść do jednej kryjówki. Powiedziałem memu towarzyszowi, ze trzymając się ze mną wyjdzie na tym dobrze, bo władając niemieckim będę mógł porozumiewać się z napotkanymi Niemcami. Okazało się, że on umiał po rosyjsku, więc gdy spotkamy bolszewików, on będzie zabierał glos. Na razie jednak nie spotkaliśmy ani jednych ani drugich, tylko niespodziewanie Polaków. Szukając bowiem odpowiedniej kryjówki znaleźliśmy w jednej z nich dwoje ludzi z małym dzieckiem. Zapytałem ich po polsku, licząc, że może się z nimi dogadam, czy nie pozwoliliby nam odpocząć w swoim schronie, uciekamy bowiem z więzienia i chcielibyśmy doczekać wieczoru, kiedy łatwiej będzie się ukryć przed bolszewickim okiem.
   Ku mojemu zdziwieniu odpowiedziano mi najczystszą polszczyzną, że najchętniej przyjmą nas do swego, jak tu mówiono „szańczyka”, i ze możemy zostać z nimi tak długo, jak będziemy chcieli. Na dowód zaś współczucia, jakie wywołaliśmy naszym wyglądem, poczęstowano nas chlebem i herbatą. Ta życzliwość jakiej się nie spodziewałem, a przy tym pewność, że mam do czynienia z rodakami, sprawiły, że ze łzami dziękowałem za okazane serce.
   Byli to państwo Czarnieccy. On był przed rewolucja bolszewicką właścicielem futoru w zaścianku szlacheckim pod Berdyczowem, obecnie zarabiał jako majster ślusarski w jednej z fabryk. Ona – kobieta jeszcze młoda – pochłoniętą była gospodarstwem domowym. Martwiła się, że wskutek wojny, która doszła już do ich terenu, przepadnie wszystko. Co miała cenniejszego, zakopała w ziemię, ale teraz obawiała się, że domek i co w nim zostało, będzie spalone na rozkaz Stalina. Kazał bowiem swym wojskom przed cofaniem się zostawiać Niemcom tylko ziemię i niebo. Specjalne brygady miały podpalać domy i ciężkimi walami przytłaczać zboże, a ludność miała być ewakuowana. Nic dziwnego, że perspektywa takiego zniszczenia niepokoiła naszych gospodarzy.
   Minęło zaledwie parę godzin od chwili wyjścia z więzienia a bitwa rozszalała się na nowo. Latały nad naszymi szrapnele i widać było samoloty. Przyszedł wówczas brat naszego gospodarza, drugi pan Czarniecki, inwalida pierwszej wojny, aby się ukryć z nami. Dowiedziałem się od niego, że bolszewicy sami kazali budować ludziom szańczyki i chronić do nich w razie potrzeby. Gdy strzały trochę ucichły, poszli państwo Czarnieccy do swoich zajęć, ale prosili abyśmy nigdzie nie wychodzili. Zostaliśmy wiec sami. Kryjówka była wilgotna, ale na tyle obszerna, że rozłożywszy koc, mogliśmy się wyciągnąć i zasnęliśmy natychmiast. Nie spaliśmy długo. Zbudził mnie jakiś basowy glos. W pierwszej chwili sądząc, że odnalazł nas dozorca więzienny i przyszedł rozprawić się z nami, obudziłem swego towarzysza, aby się rozmówił z nim po rosyjsku. Przyznam się, że włosy stanęły mi na głowie, a słowa z gardła wypuścić nie mogłem. Ale wpatrując się w przybyłego, poznałem w nim jednego z towarzyszy, który słysząc wzmagającą się kanonadę, doszedł do wniosku, że lepiej poczekać trochę z wyprawą do Połonnego. Inni również pochowali się do okolicznych schronów.
   Gdy gospodyni nasza wróciła, prosiłem ją o pozwolenie zostania i temu trzeciemu więźniowi. Zgodziła się z łatwością, a ja byłem rad, że jest nas już trzech. Obaj moi towarzysze byli Ukraińcami z powiatu brzeżańskiego. Z początku patrzyli na mnie nieufnym wzrokiem, ale skoro przekonali się, że mówię biegle po niemiecku, postanowili ze mną się trzymać.
   Zupa pani Czarnieckiej smakowała nam nadzwyczajnie, bo od południa zeszłego dnia nie jedliśmy prawie nic. Nie zdawaliśmy sobie jednak sprawy, że nasze organizmy, odwykłe od lepszej strawy od szeregu miesięcy, odpokutują to w chwili, gdy najwięcej sił będziemy potrzebowali.
   Pod wieczór przyszedł pan Czarniecki ze złymi wieściami. Bolszewicy spodziewają się lada chwila Niemców, palą wszystko, a ludność przymusowo wysiedlają. Wobec tego i oni będą musieli opuścić dom, a my zostaniemy sami. Na ten wypadek przyobiecał zaopatrzyć nas w żywność i radził nie opuszczać schronienia, jak długo się da. Noc spędziliśmy więc znowu w kryjówce. Dwóch rozlokowało się na ziemi, a trzeci, dla którego miejsca już nie było, miał siedzieć u wejścia i pilnować. Podjąłem się tego stróżowania. Księżyc w pełni oblewał światłem sady i domy w pobliżu. Noc była zupełnie cicha. Modliłem się dziękując Bogu za cudowna wprost opiekę dotychczas i polecając Jego łasce siebie nadal oraz zacnych państwa Czarnieckich, którzy okazali się tak miłosierni.
   Gdy mnie sen zaczął morzyć, zbudziłem jednego z towarzyszy, który zajął moje miejsce, a ja położyłem się. Zbudziłem się gdy słońce już dobrze przygrzewało. Pani Czarniecka przyniosła nam śniadanie i z płaczem opowiadała, że już tworzy się kolumna wychodźców i, że za parę godzin mają wszyscy wyruszyć na wschód. Panowie Czarnieccy też przyszli i oświadczyli, że dostali ostre plecenie przygotowania się do drogi.
   Co do nas zastanawialiśmy się, czy mamy prawo siedzieć w ich schronie, bo w razie wykrycia nas przez bolszewików przeszukujących domy i ogrody za tymi, co schronić się chcieli, mogą srodze odpokutować nasi gospodarze. Tymczasem nagle zagrały armaty. Tym razem słuchaliśmy z ulgą, bo było widoczne, że Niemcy mogą wkroczyć w każdej chwili. Pociski, od których ziemia drżała, padały tuż koło nas. Ale my przywykliśmy już do tego. Ale i tym razem Niemcy nie wkraczali jeszcze i nastąpiła druga noc, którą musieliśmy spędzić w schronie. Gorsza od pierwszej, bo deszcz zaczął padać i poprzez cienkie nakrycie szańczyka woda kroplami ściekała do środka. Wilgoć przenikała nas do szpiku kości. Byłem pewien, że dostaniemy reumatyzmu, ale w takich wypadkach człowiek jest odporny, nawet kataru nikt nie dostał.
   Gdy wreszcie zaczęło szarzeć, opuściliśmy schron na chwilę, aby odetchnąć trochę świeżym powietrzem. Ranek zrobił się cudowny i żal było wchodzić do stęchłego szańczyka z powrotem. Po chwili znowu zaczęły grać armaty, co sprowadziło państwa Czarnieckich, którzy przynieśli nadanie dla wszystkich, po czym pan Czarniecki wybrał się na zwiady, twierdząc, ze dzisiejszy dzien. będzie ostrzygający. Przyszło do nas także kilku towarzyszy z innych schronów, którzy krążyli dopytując się o wiadomości. Po pewnym czasie przyszli państwo Czarnieccy z tłumokami, już zebrani do drogi, zostawili nam trochę sucharów i cukru oraz oświadczyli, że to, czego obawiali się stało się rzeczywistością: pod groźbą ostrych represji muszą się zaraz przyłączyć do kolumny ewakuacyjnej, a niszczycielski batalion zaraz przyjdzie spalić dom. Zapowiedzieli jednak, że w razie przychylnej okoliczności opuszcza kolumnę i zaraz wrócą do domu. Pożegnaliśmy się więc z zapłakana panią Czarniecką, dźwigającą kilkuletnią córeczkę na rekach i jej zacnym mężem. Poszli.
   Dłużyły się godziny oczekiwania. Napięcie nerwów doszło do zenitu, gdy dały się słyszeć strzały karabinowe od strony sadów. Zdawało się nam, że to może ostatni oddział bolszewicki chce wszystko zniszczyć i strzałami wypłoszyć opornych z kryjówek. Byliśmy przygotowani na to, że w każdej chwili ukażą się u wejścia do naszego schronu. Na ten przypadek przygotowaliśmy nawet sobie role. Moi towarzysze mieli udawać tutejszych robotników, którzy przypadkowo znaleźli się w kryjówce, a ja, nie znający języka rosyjskiego, postanowiłem udawać głuchoniemego.
   Jednak Pan Bóg zrządził inaczej. Bolszewicy nie przyszli do nas, ani nie podpalili domu, natomiast, niespodziewanie, po południu przyszli uradowani państwo Czarnieccy, którym udało się uniknąć ewakuacji, gdyż wobec wzrastającej paniki nie było już żadnego dozoru i od razu ogromna ilość zebranych stopniała do małej garstki. Najważniejszą rzeczą było to, ze Niemcy już idą i najdalej za pół godziny będą w mieście. Że to była prawda przekonaliśmy się rychło, słysząc zrazu daleki, a potem coraz bliższy odgłos motocykli. Wiedzieliśmy więc, że od strony bolszewików nie grozi nam już żadne niebezpieczeństwo, wyszliśmy z kryjówki i udali z gospodarzami na gościniec znajdujący się o paręset kroków. Zobaczyliśmy setki motorów, które pędziły sprawnie nieprzerwanym szeregiem. Na każdej maszynie siedziało trzech Niemców, pewnych siebie i ufnych, że ich potędze i organizacji nie oprze się żadna siła świata.
   Pani Czarniecka, uszczęśliwiona, że skończyły się dni udręki i że dom ocalał, zaprosiła nas na podwieczorek, mówiąc, że tym razem będzie mogła swoim „ hołubczykom” jak nas nazywała, dać u siebie w domu, a nie w kryjówce coś dobrego do jedzenia. Jej gościnne i szczere zaproszenie przyjęliśmy skwapliwie, przed tym jednak postanowiliśmy się umyć i oczyścić, bo byliśmy niemiłosiernie zabłoceni. Gdyśmy już nasz wygląd doprowadzili do jakiego takiego porządku, przyszło kilku towarzyszy z sąsiednich schronów, z prośbą do mnie, abym, jako znający język niemiecki, zgłosił się do władz i przedstawił nasze położenie z prośbą o pomoc w powrocie do kraju. Zgodziłem się na to, wobec czego zaprowadzono mnie do budynku szkolnego, gdzie już się zdążyła zakwaterować komenda oddziału motocyklowego. Żołnierze myli się i golili w ogrodzie, inni czyścili buty i ubrania. Pod względem czystości była ogromna różnica miedzy żołnierzami niemieckimi a bolszewickimi.
   Poprosiłem jednego z nich o wskazanie mi dowódcy. Siedział za stołem studiując mapy. Gdy się do niego zbliżyłem, zatrzymał mnie niecierpliwym ruchem ręki i kazał czekać. Po chwili, nie pozwalając mi się zbliżyć na więcej niż 10 kroków, zapytał wyniosłym tonem czego sobie życzę. Odpowiedziałem hamując gniew, że jesteśmy więźniami politycznymi, a uciekłwszy z wiezienia bolszewickiego, chcemy się dostać do domów. Wspomniałem przy tym, że jestem właścicielem ziemskim na terenie zajętym teraz przez Niemców i że powrót do mego warsztatu pracy wpłynie dodatnio na podniesienie jego wydajności, jestem bowiem wykształconym rolnikiem. To podziałało uspokajająco  na Niemca, odpowiedział mi już bowiem grzecznie, że do tych rzeczy mieszać się nie może, ale do dwóch tygodni przyjdzie tu specjalna władza wojskowa, tzw. Etappenkomando, które zajmie się odtransportowaniem nas. Powtórzyłem to moim towarzyszom, którzy zmartwili się perspektywą siedzenia w Berdyczowie jeszcze dwóch tygodni.
   Tymczasem poszliśmy do naszych gospodarzy, gdzie już czekał na nas obiecany podwieczorek na schludnie nakrytym stole. Od przeszło 8 miesięcy miałem możność po raz pierwszy zasiąść w czystym pokoju i pić herbatę w porządnych filiżankach. Nie mogłem uwierzyc, aby te warunki były trwałe i ile razy ktoś wchodzil do pokoju, obracałem się nerwowo, czy to nie jakiś wysłannik NKWD, aby mnie odprowadzić do więzienia.
   Rozglądając się po pokoju, spojrzałem przypadkiem w lustro i przeraziłem się swoim wyglądem. Wyrosła mi długa, siwa broda, policzki zapadły, jednym słowem wyglądałem jak starzec. Chcąc jak najszybciej wrócić do przyzwoitego wygładu, poprosiłem po herbacie pana Czarneckiego o pożyczenie żyletki i ogoliłem się. Trudniejszego golenia nie miałem w życiu, ale jakoś dałem sobie radę.
   W miłym nastroju schodził nam teraz czas. Przyszli sąsiedzi państwa Czarnieckich, którzy wypytywali nas skąd jesteśmy i za co zostaliśmy uwięzieni. Wszyscy byli rodowitymi Polakami i doskonale mówili po polsku. Ubolewali nad tym, że ich dzieci nie będą już tak dobrze znały tego języka, bo w szkole uczą się tylko po rosyjsku. Nie mogli dokładnie określić ilu Polaków jest w Berdyczowie, ale z tego co mówili wywnioskowałem, ze ich kolonia musi liczyć kilkaset rodzin. Od dwóch dziesiątków lat przygnieciona ciężarem dyktatury bolszewickiej, całą duszą tęskniła do rządów Polski. Wszyscy obawiali się coraz bardziej okupacji niemieckiej. Uspokajałem ich, sam nie wiedząc jeszcze wówczas, do czego ten nowy okupant jest zdolny.
   Najważniejszym tematem naszych rozmów był termin naszego wymarszu, bo tylko na własne nogi  w tym wypadku mogliśmy liczyć. Moi obaj towarzysze chcieli wyruszyć nazajutrz w kierunku Połonnego. Ja natomiast byłem zdania, że należy poczekać na Etappenkomando, bo w przeciwnym wypadku, jako nie posiadający żadnych dokumentów, możemy być łatwo przez Niemców aresztowani. Nie miałem również sił do tak dalekiej (sto kilkadziesiąt kilometrów) podróży i co się stanie gdy zasłabniemy i dalej iść nie będziemy mogli? Odłożyliśmy decyzję do jutra. Tymczasem kilku towarzyszy udało się do naszej dawnej tiurmy, aby zobaczyć co się tam dzieje. To, czego się potem od nich dowiedziałem pozostanie mi na zawsze w pamięci. Na korytarzach, w celach i na podwórzu widzieli ponad sto trupów, dotychczas nie pochowanych. W piwnicy, do której chciałem się schować było też pełno trupów. Widocznie bolszewicy wysiekli tam więźniów do nogi. Miałem szczęście, że mnie wówczas nie wpuścili do środka. Zrozumiałem cudowna opiekę Bożą nade mną. Rannych było kilkudziesięciu, leżeli dotychczas bez żadnego zaopatrzenia o czym moi towarzysze zawiadomili Niemców, prosząc ich o opiekę nad nimi. Pytałem o moich znajomych i dowiedziałem się, że został zabity sołtys z Narola, ten, który w Brygidkach obiecywał nas nauczyć dojenia krów, gdy będziemy wywiezieni na roboty. Innych znajomych nie widzieli, ale dowiedzieli się, że wielu więźniów, przede wszystkim Żydów, bolszewicy pognali w ostatniej chwili piechotą w kierunku Kijowa. Kto iść nie mógł, dostawał bagnetem w plecy, aby innym pochodu nie utrudniał.
   Poza tym widzieli na własne oczy dół posypany wapnem przy głównym wyjściu. Miał służyć do zakopania naszych ciał, gdy zostaniemy zlikwidowani karabinem maszynowym podczas naszej ucieczki. Mieliśmy więc szczęście, że nie daliśmy się wciągnąć zasadzkę i nie wybraliśmy tej drogi. A jak umiejętnie była zastawiona, dowodzi fakt, ze brama żelazna prowadząca na schody w dół, była otwarta i nie bylibyśmy dali rady jej wyważyć, jak zrobiliśmy to w drzwiach w celach. Wskazywało wiec wszystko wyraźnie na to, że bolszewicy ogniem chcieli nas wypłoszyć na dół i sprawić abyśmy uciekali główną bramą, gdzie oczekiwał nas karabin maszynowy. Taki był ich plan.  Zwyczajni kryminaliści, jako element mniej niebezpieczny, a w każdym razie uprzywilejowany, zostali uwolnieni na kilka godzin przed podpaleniem gmachu. Likwidować chcieli tylko nas, politycznych. Pan Bóg jednak zrządził inaczej.
   Zbadali także przyczyny owych koszmarnych detonacji podczas pamiętnej nocy. Okazało się, że bolszewicy, nie mogąc wywieść całego zapasu amunicji, wyciągnęli kilka wagonów na boczny tor i tam je podpalili, co sprawiło niesłychane eksplozje. Pytałem jeszcze co miały oznaczać okrzyki: ”hurra!”, które słyszeliśmy, o a których można było myśleć, że nastąpi atak na bagnety. Odpowiedzieli, że to wszystko było naumyślnie zainscenizowane przez bolszewików, aby zmusić ludzi do ucieczki, a miasto wówczas podpalić. O ataku Niemców wówczas nie mogło być mowy, gdyż pojawili się dopiero w dwie doby później i zajęli miasto bez wystrzału. W ten sposób uzyskałem jasny obraz tego cośmy przeżyli tej okropnej nocy. Dlatego także dali nam na kilka godzin wcześniej dobra zupę, aby uśpić naszą czujność i abyśmy czasem nie zmiarkowali, że się coś przygotowuje.
   Zbliżała się trzecia noc od tego czasu. Trzeba było pomyśleć o odpoczynku. W ciasnym mieszkaniu państwa Czarnieckich nie mogliśmy się pomieścić. Wobec tego część z nas poszła spać pod gołym niebem, a część do schronu. Noc była pogodna i cicha. Gdy rano wygrzewałem się na słońcu, przyszedł do mnie jeden z towarzyszy – Klimenko – Polak, dozorca parowozowni lwowskiej, który przebywał dotychczas w sąsiednim schronie i zaczął mnie usilnie namawiać abym z nim, za godzinę, wyruszył piechotą do Połonnego. Powtórzyłem mu te same argumenty, które przytaczałem wczoraj, a które przemawiały za tym, aby pozostać jeszcze na miejscu. Nie ustępował jednak w swym naleganiu dodając, że tak jemu jak i jego towarzyszom zależy na tym abym szedł z nimi, bo znając język niemiecki mógłbym im być potrzebny. Powiedziałem, że się namyślę, a przede wszystkim policzę z siłami, bo czując się chorym, nie wiem czy podołałbym pieszej podróży. Radziłem iść nie gromadą, ale po dwóch, trzech, bo wtedy łatwiej znaleźć po drodze nocleg i wyżywić się. Stanęło wiec na tym, że pan Klimenko pójdzie najpierw ze swymi towarzyszami, a ja z moimi, o ile mi tylko siły pozwolą, trochę później.
   Po śniadaniu, które nam znowu ofiarowali państwo Czarnieccy, widząc, że i moi towarzysze zdecydowani są jak najprędzej ruszyć w drogę, postanowiłem i ja pójść z nimi licząc na to, że będziemy drodze odpoczywać i, w razie czego, pomogą mi nieść worek. Oświadczyłem więc naszym gospodarzom, że przyszła pora, abyśmy się pożegnali dziękując im za wyświadczone dobrodziejstwa. Chcieli nas zatrzymywać, ale nie dziwili się, że nam spieszno do domu. Zaopatrzyli wiec nas w trochę żywności, a pan Czarniecki, tytułem pożyczki, dał mi całą posiadaną gotówkę czyli 18 rubli. Przyjąłem ze wzruszeniem te pieniądze i obiecałem sobie, że jeśli tylko Pan Bóg pozwoli mi przetrwać tę wojnę, odwdzięczę się za wszystko. W ostatniej chwili, drugi pan Czarniecki, inwalida, dał mi jeszcze kostur na drogę, abym się nim mógł podpierać. Zarzuciłem wiec sobie worek na plecy i prosząc Boga o siły do wytrwania, ruszyłem z towarzyszami w drogę.

 

III. Początek powrotu do kraju

 

                                          Poglądowa mapa powrotu z więzienia w Berdyczowie do Lwowa

   Zaczęła się ciężka droga, która, po wielu przygodach, miała nas, w końcu doprowadzić do kraju. Była godzina dziesiąta przed południem. Słońce prażyło niemiłosiernie. Szliśmy tą samą drogą, którą przebiegliśmy po wyjściu z więzienia, zanim zboczyliśmy do sadów. Wzdłuż niej ciągnęły się małe, parterowe domki połączone z jezdnią mostkami, przerzuconymi ponad rynsztokami. O chodnikach mowy nie było, ale jezdnia była dobrze utrzymana. Ścieki spływały do rzeczki Berdyczówki, przepływającej przez miasto i po północnej stronie rozszerzającej się w staw. Nie było tu żadnych sklepów, oprócz tzw. bakalii, znanych nam ze Lwowa, nie było także i latarni. Spotykana ludność odnosiła się do nas życzliwie. Pokazywano nam dokładnie drogę i starano się nawiązać z nami rozmowę, dopytując skąd przybywamy. Gdy się dowiadywano, ze jesteśmy byłymi więźniami politycznymi, sympatia ku nam wzrastała.
   Po pewnym czasie odsłonił się nam piękny widok na kościół położony malowniczo na wzgórzu. Od przechodniów dowiedziałem się, że był to dawniej kościół karmelitów, słynny z cudownego obrazu Matki Boskiej. Przedstawiał się okazale, barokowa fasada przypominała kościół dominikanów ze Lwowa. Z dwóch wież jedna była spalona, co kazało przypuszczać, że i wewnątrz musi być kościół zniszczony. Zachowała się jednak majestatyczna kopuła, i gdyby nie pośpiech moich towarzyszy, chętnie bym ten zabytek zwiedził.
   Tuż za miastem zatrzymał nas patrol niemiecki żądając dokumentów. Tych, oczywiście, nie mieliśmy. Gdy żołnierz stwierdził, że mówię po niemiecku wziął mnie za Żyda, gdyż sądził, że tylko taki może tu tym językiem władać. Zaprzeczyłem, żołnierz powiedział, że go oszukuję. Wtedy, zniecierpliwiony, oświadczyłem, że nie mam powodu oszukiwać a poza tym jestem na to za stary i za poważny. To wywarło pewne wrażenie i Niemiec, po porozumieniu z drugim, puścił nas swobodnie. Poszliśmy dalej, ale oświadczyłem moim towarzyszom, że wobec takiego początku wątpię  czy uda się nam dotrzeć do Połonnego bez dostania się w ręce niemieckie, to zaś może opóźnić więcej nasz powrót niż czekanie w Berdyczowie na Etappenkomando. Zastosowałem się wprawdzie do ich życzenia, ale wątpię czy zrobiliśmy roztropnie.
   Na razie szliśmy ciągle równym traktem prowadzącym z Kijowa przez Berdyczów do Szepetówki. Wciąż spotykaliśmy mniejsze grupki żołnierzy. Bo bokach gościńca leżało mnóstwo rozbitych aut i czołgów bolszewickich. Z widokiem tym spotkałem się pierwszy raz ale mi spowszedniał. Dziwiliśmy się tylko, ze nigdzie nie widzieliśmy rozbitych maszyn niemieckich. Przekonałem się potem, że przyczyna tego leżała w tym, że niemieckie były natychmiast usuwane, a i jakość ich była lepsza od rosyjskich.
   Z ciekawością patrzyłem na pola. Żniwa nie były jeszcze zaczęte. Wszędzie ogromne łany, zagonów chłopskich, ani śladu. Urodzaje słabe. Gdzieniegdzie większe miejsca wykoszono na zielona paszę. Nigdzie jednak nie widziałem zawałowanych plonów, które miały być na rozkaz Stalina zniszczone. Na drodze panował ogromny ruch. Co chwila przejeżdżały sznury wielkich samochodów, a poprzedzały je motocykle. W jednym miejscu ustawiano sprawnie armaty.
    Nas to jednak mniej interesowało, bo przy wielkim upale chcieliśmy się czegoś napić i wstępowaliśmy do przydrożnych chat pytając o mleko. Patrzono na nasze zdziwieniem; musieliśmy napić się wody, bo wszystkie krowy zostały zabrane przez bolszewików.
 Uszliśmy już z Berdyczowa jakieś 10 kilometrów i nie spotkaliśmy ani jednej wsi, tylko przydrożne domostwa. Natomiast w dali rysował się przed nami las. Była gorąca pora południowa więc postanowiliśmy odpocząć w jego cieniu. Ale gdy się do niego dowlekliśmy, zobaczyliśmy patrol niemiecki, też tam rozlokowany. Było już za późno, aby powrotem wychodzić na drogę, wiec ułożyliśmy się w cieniu. Niemcy obserwowali nas bacznie, a w końcu jeden, podoficer, zażądał naszych legitymacji. Na moje tłumaczenie,że jesteśmy politycznymi więźniami zbiegłymi bolszewickiego wiezienia, oświadczył, że musi nas aresztować, bo nie wolno się kręcić po froncie. W innym wypadku byłbym energicznie protestował, teraz jednak przyjąłem tę wiadomość ze spokojem. Widocznie przywykłem już do niewoli i utrata wolności, tak niedawno odzyskanej, nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Po części byłem nawet zadowolony, że nie będę potrzebował troszczyć się o swoje jedzenie, a i spodziewałem się, że porozumiem się z Niemcami i skłonię ich do szybszego odstawienia nas do domu.
   Ten który nas zaaresztował, okazał się dość uczynny: dał mi szklankę herbaty z rumem co na moje cierpienie spowodowane dobrym wiktem Państwa Czarnieckich, okazało się doskonałym lekarstwem. Po dobrym początku spodziewałem się dalszego dobrego traktowania. Niestety dostaliśmy się w ręce gburowatych Niemców: wszelka rozmowa z nimi była wykluczona.
IV. W obozie berdyczowskim
   Znaleźliśmy się w obozie niemieckim. Tu spotkaliśmy wszystkich towarzyszy, którzy wyszli przed nami. Zostali zaaresztowani w tym samym lesie. Był wśród nich i pan Klimenko, który od razu zbliżył się do mnie i od tej pory stał się moim najlepszym towarzyszem. Prócz dawnych znajomych, znaleźliśmy tu mnóstwo innych ludzi. Przeważnie byli to bolszewicy przygnani aż z Bessarabii, ale byli także urzędnicy z rozmaitych instytucji, na przykład lwowskiego Orbisu. Razem było nas około 150 ludzi.
   Po kilkugodzinnym pobycie w lesie podczas którego każdy z nas posilał się swymi zapasami, zajechało kilka wielkich samochodów i kazano nam wsiadać. Powiedziano nam, że zostaniemy odstawieni do Połonnego. Byliśmy zadowoleni, bo zamiast piechotą, zrobimy tę drogę samochodem. Jazda wydała mi się królewska, choć ściśnięci byliśmy jak śledzie. Nagle na horyzoncie pokazały się rakiety świetlne, co było ostrzeżeniem, że jazda w tym kierunku jest niebezpieczna. Musieliśmy nawrócić i po długich naradach konwojujących nas stanęliśmy znowu przed tym samym lasem, z którego wyjechaliśmy przed chwilą. Kazano nam wysiadać, po czym poprowadzono nas leśną drogą do jakiejś leśniczówki, obok której stała z jednej strony stajnia a z drugiej pasieka. Porachowano nas i zamknięto w stajni. Objąłem funkcję tłumacza. Kazano mi powiedzieć, że jeśli nad ranem będzie kogoś brakować, inni za to odpowiedzą. A jeśli ktoś bez pozwolenia wyjdzie ze stajni, natychmiast zostanie zastrzelony. Rozkazy te przetłumaczyłem towarzyszom i przedstawiłem im, że lepiej zrezygnować ze świeżego powietrza a uchować całą skórę.
   W stajni pełnej błota, rozłożyliśmy się do spania wyszukując suchszych miejsc. Zasnęliśmy zaraz ale nie spaliśmy długo gdyż w nocy przyszli Niemcy i kazali nam wychodzić. Przed stajnią porachowano nas jeszcze raz, apotem prowadzono starym lasem przy świetle księżyca. Przestrzeżono nas, że gdyby ktoś próbował ucieczki, zostanie zastrzelony. Nikt nie wiedział dokąd nas prowadzą, mogło to być i na egzekucję.
   Chwilami zdawało mi się, że jestem gdzieś na polowaniu, tylko za dużo ludzi było przede mną i za mną. Całą piersią wdychałem balsamiczną woń lasu, która po długotrwałym więzieniu orzeźwiała znakomicie, a cisza koiła nerwy.
   W końcu doszliśmy do jakiejś polany, gdzie stały samochody ciężarowe. Znowu kazano nam wsiadać. Ktoś powiedział, że pewnie teraz pojedziemy do Połonnego, ale skoro wjechaliśmy na gościniec, wozy skręciły w przeciwnym kierunku. Zamiast do Połonnego wracaliśmy do Berdyczowa, i w pół godziny znaleźliśmy się tam, skąd wczoraj wychodziliśmy piechotą. Czyż nie lepiej było czekać na Etappenkomando, jak sądziłem? Ale nie było czasu na rozważania, bo właśnie zajechaliśmy przed ten sam kościół na wzgórzu, który z daleka podziwiałem. Gdy nas do niego wprowadzono, zastaliśmy tu już mnóstwo jeńców bolszewickich. Trudno było przepchać się pomiędzy leżącymi na podłodze ludźmi. Po długim szukaniu znalazłem z panem Klimenką kawałek wolnego miejsca pod ołtarzem Męki Pańskiej. Z ołtarza spoglądał na mnie Chrystus Ukrzyżowany, a w świetle księżyca płynęły z tej postaci powaga i smutek, które jaskrawo odbijały od przekleństw i kłótni budzących się jeńców.
   Rano obeszliśmy kościół. Pierwszą rzeczą, która zauważyłem, była tablica wmurowana w bocznej nawie, która podawała, że kościół został zbudowany przez hrabiego Tyszkiewicza w 1759 r. Przechodząc obok wielkiego ołtarza rzuciłem okiem na obraz Matki Boskiej Bolesnej. Wyraźnym było, że jest to tylko zasłona, za którą krył się dawniej właściwy, cudowny obraz. Poszliśmy na chór, gdzie lśniły w przepychu ogromne organy i mięliśmy stamtąd wspaniały widok na cały kościół, siedem stylowych ołtarzy, potężne kolumny i mnóstwo barokowych ozdób. Było to zachowane jako muzeum dla zwiedzających, ale wszystko tchnęło smutkiem. Kościół był zbezczeszczony, a w zakrystii jeńcy zrobili sobie ustęp.
   Ledwo skończyliśmy zwiedzać kościół, otwarto boczne drzwi, kazano nam wyjść i ustawić się w szeregi. Mieliśmy dostać jedzenie. Będąc pewien że zaraz wrócimy, zostawiłem tak jak inni swój worek z rzeczami. Pan Klimenko, który nie miał żadnych rzeczy zostawił tylko kapelusz dla zatrzymania okupowanego przez nas miejsca.
   Na cmentarzu kościelnym znajdowało się kilka kuchni polowych. Wydawano dość dobra zupę, ale w małej ilości. Naczyń było również mało, wiec kto zjadł musiał odstępować miskę drugiemu. Talerze nie były, oczywiście, myte, ale na to nikt nie zwracał uwagi, nawet jeśli poprzedni wylizywał językiem ostatnie krople. Po dłuższym czekaniu udaliśmy się ze swymi talerzami na drugą stronę kościoła, aby zjeść spokojnie. Ledwo jednak tam usiedliśmy zaalarmowały nas płomienie wydobywające się z wieży, dotychczas nie spalonej. Była kryta gontem i spaliła się niezwykle szybko. Gdyby nie miała połączenia z chórem, byłoby się na tym skończyło, ale miedzy nimi było kryte przejście. Tedy dostał się ogień do wnętrza świątyni obejmując chor, gdzie było mnóstwo papierów i rozrzuconych nut i wkrótce objął cały kościół. Wszystko to stało się nieprawdopodobnie szybko. Wtedy przypomnieliśmy sobie, że zostawiliśmy tam nasze rzeczy. Wejście jednak zagrodził nam niemiecki żołnierz ukazując morze ognia szalejące w świątyni. Mięliśmy i tak szczęście, że ogień nie zaczął się pół godziny wcześniej gdy byliśmy jeszcze wewnątrz, otwierały się tylko jedne, boczne drzwi. Miałem jeszcze jeden niezbity dowód opieki Bożej.
   Nikt ognia nie gasił. Niemcy z całym spokojem patrzyli jak niszczej cenny zabytek. A przyczyną pożaru było zapewne podłożenie ognia przez bolszewików pod obie wieże znajdujące się po obu bokach kościoła. Jedna spaliła się zaraz, a w drugiej ogień tlił się do dziś, aż wybuchnął silnym płomieniem i przerzucił się na kościół.
   Przykro było patrzeć jak ta wspaniała świątynia padała na naszych oczach pastwa płomieni. Ogień wychodził przez szczyt kopuły. Wieżyczka – latarnia na górze przechyliła się, a potem z łoskotem runęła.  Blacha na kopule zwijała się jak papier, szyby pękały i co chwile padały z brzękiem odłamki szkła na ziemię. Niebezpiecznie było teraz stać obok kościoła. Przeszliśmy na druga stronę cmentarza. Poza nim znajdowały się zabudowania gospodarskie karmelitów. I tu jednak dotarł wkrótce ogień, obejmując wozownię. Na szczęście była izolowana od innych budynków i na niej skończyło się niszczycielskie działanie żywiołu.
   Tymczasem zbliżał się wieczór. Zastanawialiśmy się gdzie nas Niemcy teraz ulokują. Poradzili sobie jednak w prosty sposób. Kazali nam wejść do krypty kościelnej, która rozciągała się pod całym kościołem tworząc jakby drugą świątynię o trzech nawach. Grubość murów była tutaj imponująca. Miłą niespodziankę sprawił jeden z towarzyszy oddając mi worek, który uratował w ostatniej chwili. Kapelusz pana Klimenki jednak przepadł. Odstąpiłem mu wiec mój zatrzymując sobie tylko barankową czapkę, wprawdzie na upały nie bardzo odpowiednią, ale służyła mi doskonale jako poduszka, a rany na głowie były jeszcze bolesne.
   Krypta nie bała się ognia. Wszystko w niej było kamienne, i posadzka, i sklepienie, a nawet żelazne drzwi stanowiły dobrą zaporę przeciw płomieniom. Była tak głęboko w ziemi, że nawet żar ognia do niej nie przenikał, przeciwnie było w niej chłodno. Nieznośnym tylko było towarzystwo jeńców, przeważnie Mongołów. Swym dzikim zachowaniem dokuczali nie tylko nam ale i Niemcom. Ci jednak prędko sobie z nimi poradzili. Widząc, że trudno przeprowadzić u nich subordynację strzelili do jednego dwa razy, zabili go, a trupa kazali innym wynieść. Zrobiło to odpowiednie wrażenie i od tej pory Mongołowie poskramiali swój temperament. Nie przypuszczałem jednak, że Niemcy byli w stanie strzelać do zwartej grupy jeńców. Przekonałem się później, że to był ich system, a nazywał się zbiorową odpowiedzialnością.
   Pierwsza noc w krypcie była względnie spokojna. Natomiast rano zaczęła się wściekła kanonada. Bolszewicy walili z armat wprost na naszą górę. Co chwilę pękały z łoskotem nad naszymi głowami ciężkie pociski, aż mury drżały. Dziękowałem Bogu, że pozwolił się nam schronić wśród tych potężnych kamieni, które zdołają się oprzeć pociskom armatnim.
   Byliśmy już głodni, zapasy zostały zjedzone, a pilnujący nas Niemiec oznajmił, że z powodu padających pocisków, kuchnie nie będą pracować. Dopiero wieczorem ustała kanonada, co umożliwiło rozdanie jedzenia. Trzeba się było jednak spieszyć, bo od czasu do czasu padały pociski. Dwóch jeńców przypłaciło życiem pozostawanie dłużej na dworze, nie zdając sobie sprawy z niebezpieczeństwa.
   W nocy kanonada odżyła w całej pełni. Jeden pocisk padł tuż obok okna naszej krypty. Powstał taki hałas, że zdawało mi się, że mury, którym przedtem ufałem, zawalą się na nas. Wszystkie szyby powylatywały i powstał dokuczliwy przeciąg. Rano uspokoiło się, a ponieważ przybyła nowa partia jeńców, która nie mogła już w krypcie pomieścić się, przesiedlono nas z częścią jeńców do suteren budynku znajdującego się pobliżu kościoła. Znajdowało się tu archiwum sądowe. Dokumenty przedstawiały sprawozdania i rachunki jakichś władz bolszewickich składanych przed sądem, inne, pochodzące z urzędów parafialnych, zawierały inwentarze klasztorów i kościołów, przy czym niektóre z nich pochodziły jeszcze z przedrozbiorowej Polski, inne wreszcie były księgami metrykalnymi. Wszystkie te papiery, z których wiele było cennych, znalazły się w okropnej poniewierce. Ludzie darli stare księgi na strzępy i robili sobie z nich posłania. Wiele już rzeczy widziałem i przeżyłem, ale nie przypuszczałem, że będę kiedyś dosłownie spał na aktach sądowych. W krótkim czasie całe korytarze i przylegające do nich ubikacje zaścielone były strzępami papierów. Było tego tak wiele, że niektórzy zgarniali cale góry porozrzucanych kartek i robili z nich, prócz materacy, wcale wygodne poduszki. Gdyby ktoś rzucił wtedy niedopałek papierosa, bylibyśmy się wszyscy żywcem spalili.
   Oglądając porozrzucane księgi, natrafiłem na jedną z XIII wieku przedstawiającą inwentarze kościelne jednej czy kilku parafii rzymskokatolickich tutejszej okolicy. Miałem ochotę zabrać tę księgę by po powrocie wręczyć ją do Ossolineum we Lwowie, ale obawiałem się, że w drodze może jeszcze łatwiej przepaść niż w zabałaganionym archiwum.
   Teraz poprawił się trochę wikt. Otrzymywaliśmy jedzenie już trzy razy dziennie. Rano dawano nam kawę z miniaturową porcją chleba, na obiad dość pożywną zupę i takąż wieczorem. Chleba jednak było stale za mało. Niemcy zdobywszy się na lepszy wikt, zaraz zaczęli wymagać pracy. Przeważnie była to robota przy usuwaniu gruzów na dworcu kolejowym lub porządkowaniu zostawionych tam przez bolszewików rozmaitych kufrów i zapasów żywności. Była to praca nadzwyczaj lukratywna, ba za każdym razem wracali z niej moi znajomi obładowani woreczkami cukru, mąki i innej żywności, które przy tym porządkowaniu znajdowali. Wiktuały te przydały się potem niezmiernie, gdy przyszły dni chude i nie było co do ust włożyć.
   Pan Klimenko i ja zostaliśmy przeznaczeni do pracy ”administracyjnej”, a mianowicie do krajania chleba na małe kromki, które Niemcy nazywali „porcjami”. Codziennie przed śniadaniem musieliśmy przygotować kilka tysięcy takich porcji. Przy tym jednak nie tylko zaspakajaliśmy własny głód, ale i odkładaliśmy sobie zapasy, którymi dzieliliśmy się ze znajomymi. W zamian otrzymywaliśmy od nich cukier, ten zdobywany na dworcu. Zaznajomiliśmy się też z kucharzem, który jako Polak, starał się nam, w miarę możności, dogadzać. Chociaż nasza praca była dość ciężka i porobiły się nam odciski na rekach, to przynosiła bezsprzeczne korzyści. Raz jednak stała się przyczyną przykrej dla mnie straty: wybrałem się na poszukiwanie znajomego, któremu chciałem dać chleb, a worek powierzyłem opiece pana Klimenki. Gdy wróciłem, rzeczy już nie zastałem: ukradł je jeden z jeńców, a pan Klimenko cierpiąc na oczy z powodu niedostatecznego wiktu i mając chwile zupełnej ślepoty, nie zauważył tego. Jeńców było w naszym obozie kilka tysięcy, poszukiwania na nic by się nie zdały. Przepadła mi reszta bielizny i koc. Szczęściem został mi jeszcze płaszcz, który z racji wieczornego chłodu miałem na sobie.
   Krajanie chleba odbywało się w budynku klasztornym ocalałym przed pożarem. Miałem tam okazję zaznajomienia się z akcją bezbożniczą w Rosji. Wszędzie na ścianach rozwieszone były obrazy przedstawiające w obrzydliwej karykaturze rozmaitych świętych, a przy tym bluźniercze napisy i tablice z wykresami statystycznymi przedstawiających ludzi „zatrutych opium religii” w poszczególnych krajach. Biedni karmelici nie przypuszczali zapewne do jakich celów po rewolucji ich piękny klasztor będzie służył.
   Praca nasz odbywała się we wczesnych godzinach rannych, bo miała być ukończona do śniadania. Dzięki temu potem mieliśmy czas wolny aż do wieczora. Użytkowaliśmy go bądź na czytanie gazet niemieckich, pożyczanych od żołnierzy, bądź na obserwowanie, z naszego pagórka, ruchu wojsk inwazyjnych. A było co oglądać! Przez kilka dni przewalała się tu cała potęga niemiecka płynąc nieprzerwanym strumieniem aut, czołgów, armat, konnych pojazdów i pieszych żołnierz z zachodu na wschód. W porównaniu z inwazją bolszewicką na Polskę, którą obserwowałem ongiś w Husiatynie, ten marsz był bardziej imponujący, przeważała bezwzględnie ciężka motoryzacja i uderzał żelazny porządek i dyscyplina, podczas gdy tam pochód robił wrażenie na pół dzikich ludzi.
   Która armia zwycięży?- zadawałem sobie pytanie.
Będąc przez tydzień w Berdyczowskim obozie dla jeńców, byłem świadkiem takich ekscesów wobec Żydów, że pojąć nie mogłem jak naród filozofów, poetów i muzyków, mógł upaść tak nisko. Widziałem jak okładano kijami starych Żydów, wywleczonych gdzieś z dziur berdyczowskich i bito ich tak długo aż padali martwi na ziemię. Znajdujący się miedzy nami Ukraińcy, chcąc przypodobać się Niemcom, robili to na własną rękę. Tego co mogłem sobie wytłumaczyć atawistycznym dziedzictwem po Gontach i Żeleźniakach (nacjonaliści ukraińscy z XVIII w., odpowiedzialni za rzeź humańską na polskiej szlachcie i Żydach), u „kulturalnych” Niemców nie mogłem zrozumieć. Dowiedziałem się, że strzelają do Żydów w obrębie naszego obozu, których tu z rana ściągają. Jeden z moich znajomych, widząc, ze brakuje mi paska (przepasywałem się dotychczas bandażem, który już darł się w strzępy, ofiarował mi całkiem dobry pas. Gdy spytałem gdzie go znalazł, powiedział mi, że w jakimś kącie miedzy zabudowaniami klasztornymi, gdzie leżała cała kupa odzieży pochodzącej po zamordowanych Żydach. Wzdrygnąłem się i w pierwszej chwili chciałem pas odrzucić, ale, gdy uświadomiłem sobie, jak bardzo jest mi potrzebny, jak trudno tu nawet o kawałek sznura – przyjąłem go.
   Potem przyszła kolej na prześladowania tych Żydów, którzy dostali się razem z nami do obozu, nie zdoławszy uciec z bolszewikami. Była ich garstka. Nie strzelano do nich wprawdzie, ale kazano wykonywać najgorszą robotę. Prawie bez przerwy musieli nosić wodę na potrzeby kuchni i jeńców, w ciężkich kubłach. Droga pod górę była stroma,  a pilnujący  żołnierz niemiłosiernie okładał ich kijem nagląc do pośpiechu. Sam widziałem, gdy z innymi szedłem kąpać się do stawu, jak żołnierz wpędził tam dwóch Żydów niosących ciężki kocioł, w ubraniu , aby zaczerpali wody. Nikt nie mógł się za nimi ująć, bo byliśmy od nich ściśle izolowani.
   Po 5 dniach pobytu w obozie berdyczowskim kazano nam, niespodziewanie, wsiadać do aut ciężarowych, które czekały u stóp pagórka. Było w nich  ciasno i duszno. Na szczęście w miejscu gdzie stałem była dziura w brezencie, przez która mogłem zaczerpnąć trochę powietrza i przypatrzeć się okolicy. Wszędzie porozrzucane resztki wozów i aut świadczyły o gwałtownych bojach, w jednym miejscu widziałem kilka odartych trupów bolszewickich.
   Po dwugodzinnej jeździe dotarliśmy do Żytomierza. Całe ulice były w nim zburzone. Nie zatrzymując się, jechaliśmy dalej na zachód, widząc po drodze wszędzie ślady bitew. W końcu dotarliśmy do Zwiahela (Nowogród Wołyński)- równie zniszczonego. Zatrzymaliśmy się przed jakimiś zabudowaniami. Był to obóz jeńców, znacznie większy od berdyczowskiego. Już z daleka widziałem mrowie ludzi, których oceniałem na około 10 tysięcy. Pośrodku podwórza jedna studnia była oblegana nieustannie; aby do niej dotrzeć czekało się parę godzin.
   Nie lepiej było z wiktem. Dopiero na wieczór dostaliśmy miskę rzadkiej zupy i dwa suchary. Nazajutrz to samo, ale już na cały dzien. Osłabiony wskutek stania i głodu, byłem wówczas bliski omdlenia. Nie lepiej było z noclegiem. Na pierwsza noc zaprowadzono nas do jakiejś przechodniej, niewielkiej ubikacji. Było tam tak ciasno, że nie można się było wyciągnąć, a w dodatku wciąż chodzili po nas jeńcy umieszczeni w sąsiedniej izbie.
   Odetchnąłem z ulgą, gdy na drugi dzień zaprowadzono nas na łąkę otoczoną kolczastym drutem. Wolałem marznąć lub moknąć, aniżeli spać w dotychczasowych warunkach. Brak koca dał mi się teraz odczuć, ale na szczęście miałem jeszcze płaszcz, a gdy raz zmarzłem poprosiłem w kuchni o możliwość zagrzania się.
   Rygor w obozie był wielki. Kto nie zrozumiał zakazów i zbliżył się do drutów, zostawał natychmiast zastrzelony przez strażnika. Wszyscy zostali podzieleni na grupy, nad którymi objęli komendę Ukraińcy którzy przyszli z nami.
   Drugiego dnia kazano wszystkim pokazać buty. Kto miał lepsze musiał je natychmiast oddać nie otrzymując w zamian nic innego. My, byli więźniowie mieliśmy obuwie w takim stanie, że nie wzbudzały one chciwości Niemców. Do tej pory mam w oczach górę butów odebranych jeńcom i żołnierza niemieckiego trzymającego w jednej ręce rewolwer, a w drugiej pręt, którym okładał ociągającego się jeńca. Wszyscy ci ludzie pozostali bosi. Po torturowaniu Żydów była to druga sprawa, która odsłoniła mi okrucieństwo niemieckie.
  Kolejnego dnia przyjechała komisja wojskowa. Było to osławione Gestapo. Kazano nam, byłym więźniom ustawić się czwórkami i oznajmiono, że będziemy wnet wolni. Pytano mnie skąd pochodzę i za co mnie bolszewicy więzili. Powiedziałem, że aresztowano mnie za to, że posiadałem majątek ziemski i że pragnąłbym jak najszybciej wrócić, aby uruchomić gospodarstwo. Sądziłem wtedy, że Niemcy nie będą utrzymywać w mocy zarządzeń bolszewickich dotyczących zniesienia majątków, ale miałem się potem przekonać, że nie zwrócili nikomu własności folwarcznej.
   Po 4 dniach pobytu w Zwiahelu zajechały znowu auta ciężarowe i ruszyliśmy w dalszą drogę. Tym razem podróż była krótsza. Minąwszy Korzec zajechaliśmy do Równego. Cieszyłem się, że znalazłem się znowu na ojczystej ziemi. Kazano nam wysiadać w śródmieściu i prowadzono czwórkami. Jeńców między nami już nie było, ale wygładem naszym zwracaliśmy uwagę przechodniów i co chwilę ktoś podchodził, a dowiedziawszy się, że jesteśmy byłymi więźniami bolszewickimi nie było końca pytań o rozmaite, znajome osoby.
   W budynku, do którego nas przyprowadzono nie było miejsca, wiec musieliśmy nocować pod gołym niebem jak w Zwiahelu. Żołnierz, którego opiece zostaliśmy powierzeni, wystarał się, na własną rękę o wieczerzę dla nas. Zresztą nie było to już tak trudne, gdyż stanowiliśmy tylko 50 osobową grupę.
   Nazajutrz jednak oświadczono nam, że dla cywilów w ogóle chleba nie będzie; groził nam prawdziwy głód. Musieliśmy sobie sami radzić. W jednym z ogrodów znaleźliśmy piwnicę z wpół zgniłymi kartoflami. Wybieraliśmy je z błota i gotowali w garnkach pożyczonych od Niemców. Ja musiałem szukać opału na ognisko. Szukałem gałęzi i desek ale byłem tak osłabiony, że ledwo małą naręcz mogłem donieść do ognia. Ziemniaki, choć nieomaszczone, smakowały nam bardzo, a z kwiatu lipowego, którego było w ogrodzie pod dostatkiem, robiliśmy herbatę. W ten sposób przeżyliśmy parę dni doświadczajac jak wspólnymi siłami i pomysłowością można wybrnąć trudnej stacji grożącej głodem.
   Jedną z nielicznych stron dodatnich naszego obozu była względnie duża swoboda, którą nam przyznano. Mogliśmy rozpalać ogniska, chodzić po ogrodzie, a nawet wychodzić na miasto po zameldowaniu się u żołnierza pełniącego wartę. Z tych wszystkich swobód korzystaliśmy w pełni, zwłaszcza do ogrodu chodziliśmy jak najczęściej rozkoszując się piękną pogodą.
   Raz tylko zastaliśmy furtkę zamkniętą, a przy niej żołnierza, który powiedział, że właśnie tam odbywa się egzekucja. Rzeczywiście usłyszeliśmy strzały, a potem zobaczyliśmy kilku jeńców z łopatami prowadzonych przez podoficera niemieckiego. Nie upłynęło pół godziny jak wrócili, a wtedy wartownik powiedział nam, że już po egzekucji i pogrzebie. Wszystko to odbyło się tak spokojnie i szybko jakby nic ważnego nie zaszło. Zastrzeleni musieli być komisarzami bolszewickimi, którzy byli bezlitośnie tępieni prze Niemców.
   Nad Żydami zaś znęcano się specjalnie, ćwicząc instynkt okrucieństwa wśród własnych żołnierzy. W Berdyczowie byłem świadkiem jak miedzy dwoma szeregami młodych ludzi – jakichś społecznych mętów – przepędzano Żyda o długiej, siwej brodzie. Każdy bił go bez miłosierdzia aż ten padł martwy. Podobna egzekucja miała się powtórzyć z następnym, ale nie mogąc patrzeć dłużej, schowałem się za mury klasztoru. Teraz zrozumiałem znaczenie ponurych twarzy u niektórych Niemców.
   W końcu zaczęła urzędować Ukraińska Policja Pomocnicza, która miała nas zaopatrzyć w przepustki. Wybraliśmy się do niej z panem Klimenko, ale ponieważ było już późno i przestała urzędować a ja miałem stale 18 rubli od pana Czarneckiego, poszliśmy do restauracji aby choć raz zjeść dobry obiad. Ceny tak jednak podskoczyły, wskutek złej relacji rubla do marki, że nie mogliśmy marzyć o zjedzeniu do sytości we dwóch za ten kapitał. Wówczas pan Klimenko, nie wahając się długo sprzedał swoja kurtkę pierwszemu lepszemu nabywcy i za część uzyskanej kwoty, zjadł obiad. Potem w poszukiwaniu chleba chodziliśmy po mieście, ale żadnej piekarni w nim nie było. Zawarliśmy jednak znajomość z piekarzem, Polakiem, panem Woźnickim. Dowiedziawszy się jakie przeszliśmy koleje, zaprosił nas gościnnie do siebie. W drodze powrotnej do obozu spotkaliśmy znajomych, którzy powiedzieli, że Niemcy kazali wszystkim, byłym więźniom starać się o przepustki na własną rękę. Mieliśmy jak najszybciej opuścić obóz. Wróciliśmy wiec do państwa Woźnickich na noc, która spędziłem na kanapie dzięki ich gościnności. Wydawała mi się puchowym łożem.

V.Ostatni etap
   Nazajutrz zdecydowaliśmy się, zaraz po otrzymaniu przepustek, wyruszyć piechota do Brodów, skąd mięliśmy nadzieję koleją dostać się do Lwowa.
    Z Równego żaden pociąg nie kursował. Pan Woźnicki wskazał nam drogę na Brody, dokąd było jeszcze jakieś sto kilometrów, i powiedział, że po drodze są zasobne kolonie czeskie, gdzie będziemy mogli się pożywić, gdyż ludność tam jest gościnna.
   Pożegnawszy wiec państwa Woźnickich i zaopatrzywszy się w przepustki w komendzie Pomocniczej Policji Ukraińskiej, która nie robiła nam żadnych trudności, wybraliśmy się we trójkę, bo towarzyszył nam jeszcze pan Stankiewicz, sołtys z Lukawicy, najpierw do kościoła, aby pomodlić się przed czekającą nas długą podróżą. Tam, po raz pierwszy od wielu miesięcy, miałem możliwość uczestniczyć we Mszy Świętej i podziękować Bogu za okazaną mi opiekę i łaskę nade mną i moimi bliskimi.
   Z kościoła udaliśmy się do fryzjera aby zgolić brody, nie chcąc wyglądać na Żydów. Fryzjer nie chciał od nas wziąć pieniędzy.
   O 10 rano wyruszyliśmy w drogę. Słońce już dobrze przypiekało. Żadne z przejeżdżających aut nie chciało nas wziąć. Tak wiec dowlekliśmy się do owej kolonii czeskiej, pierwszej wsi za Równem. Staranne budynki kryte dachówką i porządne obejścia wskazywały na zasobność mieszkańców. Weszliśmy do pierwszego domostwa i porosiliśmy o trochę mleka. Gospodyni, typowa Czeszka, mówiąca słabo po polsku, dała nam doskonałą maślankę i po kromce białego chleba. Odpocząwszy w cieniu drzew wyruszyliśmy w dalszą drogę. Od tej pory byliśmy na łaskawym chlebie tych, do których wstępowaliśmy. Jak swego czasu bracia mniejsi św. Franciszka, żyliśmy proszonym chlebem. Wszędzie coś nam dano, raz lepiej, raz gorzej, ale nie odprawiano nas kategorycznie z pustymi rękoma. Kilka razy powiedziano nam, ze już były w tym domu inne partie takich podróżnych i że wskutek tego nie mają chwilowo nic do zaofiarowania. Nie była to więc zła wola, tylko rzeczywista niemożność poczęstowania nas czymkolwiek. W takich przypadkach szliśmy dalej, czasem zbaczając z drogi w słusznym mniemaniu, że dalej od traktu położone gospodarstwa, będą miały mniej odwiedzających. Cieszyliśmy się wtedy że jest nas tylko trzech i nie ciążymy zbytnio dobroczyńcom. Byłem kiedyś dobrze sytuowany, a dziś obdarty i wygłodniały, a nawet bosy, bo buty wymienione w Berdyczowie nie nadawały się już do pieszej drogi, spełniałem rolę proszącego o jałmużnę.
   Również nigdzie nie odmówiono nam noclegu. Musieliśmy się tylko zameldować Policji Ukraińskiej, gdzie nocleg będziemy spędzać. Sypialiśmy na sianie w stodole. Była to pora zwożenia siana, mieliśmy więc zawsze wonne, świeże posłanie, a w razie chłodu mogliśmy zakopać się głębiej.
   Rano myliśmy się pod studnią, a po podziękowaniu patrzyliśmy tylko gdzie się z komina już dymi, aby tam wejść i prosić o mleko. Najgościnniejszego przyjęcia doznaliśmy u gospodarza, Franciszka Miszczaka, kowala w Nowych Dębinach, koło Dubna. Wprost nie chciano nas stamtąd puścić, dopóty nie zostanie dla nas przyrządzony odpowiedni obiad. Gorący patriotyzm tego człowieka w czasach, gdy najcięższe ciosy spadły na Polskę, mógł być wzorem dla innych, którzy zwątpili już w naszą sprawę. Przy pożegnaniu każdy z nas dostał wykonaną przez niego zgrabną laskę.
   Parę razy skorzystaliśmy z furmanek jadących obok szosy, a raz podwiózł nas  samochód ciężarowy zdążający z robotnikami do Dubna. W mieście tym nie zatrzymaliśmy się i trzeciego dnia od wymarszu z Równego dotarliśmy do Radziwiłłowa, skąd jest już tylko parę kilometrów do Brodów dokąd dojechaliśmy furmanką.
   Tu na dworcu zgłosiłem się do urzędnika kolejowego o pozwolenie bezpłatnej jazdy do Lwowa. Urzędnik przychylił się do naszej prośby i oznajmił, że najbliższy pociąg odjedzie wieczorem. Przez całą noc wlekliśmy się towarowym pociągiem, ale w końcu, o piątej rano, 27 lipca, znaleźliśmy się na głównym dworcu we Lwowie.
   Tu rozstałem się ze swymi towarzyszami. Pan Stankiewicz pojechał do Rawy Ruskiej, a pan Klimenko miał tylko parę kroków do domu, ja zaś wsiadłem do tramwaju. Z bijącym sercem odbyłem ostatni kawałek drogi, od poczty do ulicy Chmielowskiego. Gdy z dala zobaczyłem realność nietkniętą bombą, doznałem ulgi: przynajmniej od bomb nie ucierpieli najbliżsi, ale czy są, czy ich nie wywieźli bolszewicy?
   Zadzwoniłem do bramy i gdy wyszła służąca rzuciłem cicho, nieśmiałe pytanie: ”Są wszyscy?" Gdy usłyszałem odpowiedź twierdzącą , osłabłem z nadmiaru wzruszeń do tego stopnia, że ledwo mogłem się dowlec na pierwsze piętro. Tu na galerii odbyło się powitanie z całą rodziną. Jak było gorące po tylu przejściach i niepokojach, gdy zobaczyliśmy się wszyscy zdrowi, tego opisywać nie potrzebuję.
   W domu zastałem dawnego towarzysza z wiezienia, pana Brocka, który pamiętając mój adres z Brygidek, zgłosił się tu, bo chwilowo nie miał się gdzie podziać. Wrócił z panem Suchostanem o dwa tygodnie wcześniej ode mnie z Berdyczowa, gdyż umknąwszy wcześniej z palącego się więzienia, zdołał szczęśliwym zbiegiem okoliczności uniknąć obozu niemieckiego. Cieszyłem się, że obaj moi towarzysze, których straciłem z oczu w chwili gdy uciekaliśmy z więzienia, odnaleźli się zdrowi. Nie mogę tego jednak powiedzieć o wielu innych, zwłaszcza o tych z którymi zżyłem się przez długie miesiące w Brygidkach. Od pana Kaspruka, jednego z moich najbliższych towarzyszy, dowiedziałem się parę dni później, jak wielu z pomiędzy naszych wspólnych znajomych zabrała śmierć z rak bolszewickich.
   Ta właśnie okoliczność była powodem okropnego niepokoju mojej żony, która przynosząc dla mnie rzeczy na dwa dni przed moim wywiezieniem, mogła przypuszczać, że jestem we Lwowie, bo w przeciwnym razie nie przyjęto by paczki. Tymczasem gdy mijały dni a ja nie powracałem, nasunęło się przypuszczenie, że zabito mnie jak wielu innych, których trupy leżały potem w więzieniu gdy wkroczyli Niemcy. Z tego niepokoju wyprowadził ją pan Brock, który widział mnie w Berdyczowie i zapewniał, że zjawię się niedługo.
   Tak wiec to, co uważałem za szczególnie przykre zrządzenie losu, że wywieziono mnie ze Lwowa w momencie gdy można się było spodziewać lada chwila uwolnienia, stało się opatrznościowe. Byłbym bowiem nie uniknął masakry, która urządzili bolszewicy we lwowskich więzieniach przed cofaniem się. Tylko o siedmiu z moich towarzyszy z Brygidek dowiedziałem się, że żyją. Z Berdyczowa natomiast uratowało się znacznie więcej.

Zakończenie
   Kończąc te wspomnienia muszę stwierdzić, że tylko dzięki cudownej Opatrzności Boskiej mogłem już po raz drugi wrócić z niewoli w Sowietach. Bóg tez sprawił, że zastałem całą rodzinę w zdrowiu, co nie każdemu było dane. Wielu moich znajomych już w tym czasie gdy przebywali w wiezieniu, wiedziało o deportacji swoich rodzin. Bolszewicy bowiem zamierzali wywieść rodziny aresztowanych i w tym celu sporządzili listy. Żona moja musiała się ukrywać z dziećmi, nocując stale gdzie indziej. W mieszkaniu pozostawała tylko matka, która ze względu na swój wiek i stan zdrowia nie mogła wychodzić z domu, narażając się przy tym na niebezpieczeństwo, gdyż bolszewicy nie mieli względu ani na wiek ani stan zdrowia tych, których prześladować chcieli.
   Za niezmierzoną Dobroć będę wdzięczny Bogu do końca życia. Doznałem jednak i dobroci od ludzi. Zapewne w ciągu mej dwukrotnej niewoli spotkałem ludzi mniej od innych uczynnych, a nawet wrogich, ale zawsze to były tylko wyjątki. To zaś nie mogło zachwiać mego najgłębszego przekonania o dobroci serca ludzi, z którymi los mnie zbliżył. Czy to będą ci, którzy siedząc ze mną długie miesiące w jednej celi starali się przyjść z pomocą w naszych drobnych sprawach, czy ci, którzy jak państwo Czarnieccy, z narażeniem osobistego niebezpieczeństwa ukrywali mnie przed bolszewikami. Czy ci wszyscy, którzy w mojej drodze powrotnej ofiarowali mi pożywienie i noclegi, czy wreszcie ci którzy opiekowali się we Lwowie rodziną podczas mojej nieobecności, lub jak ojcowie Jezuici i sąsiedzi, którzy widząc mój nędzny wygląd i równoczesny, chwilowy niedostatek w domu, dopomogli w zaprowiantowaniu spiżarni –  wszyscy oni wyświadczyli mi, w miarę możliwości, dobrodziejstwo lub przysługę, okazując jak najlepsze serce, za co niech im Pan Bóg stokrotnie wynagrodzi.

Dynów, w maju 1944 roku.
   

 
   Kilka  słów od rodziny
   Wspomnienia więzienne naszego Ojca Józefa Kalasantego Paygerta zostały napisane przed 50 latami. Już wtedy wszyscy wiedzieliśmy dokładnie czym jest stalinizm i hitleryzm, faszyzm i komunizm, ale wielkie świadectwa fizycznego i moralnego ludobójstwa i dzieła literatury dokumentalnej, takie jak: ”Inny świat” Gustawa Herlinga Grudzińskiego, czy „Archipelag Gułag” Aleksandra Sołżenicyna, lub ”Opowiadania  kołymskie” Warłama Szałamowa miały dopiero powstać.
   Świadectwo naszego Ojca o losie sowieckiego więźnia jest skromne, trudno mu jednak odmówić wartości wielkiego autentyzmu i głębokiej prawdy nie tylko o systemie i mechanizmie totalitarnego ucisku, ale przede wszystkim o wartości chrześcijańskiej nadziei silniejszej od murów i łańcuchów niewoli.
   Chcemy wydaniem wspomnień Ojca spłacić wobec niego jakąś część naszego długu wdzięczności przede wszystkim za cichą lekcje nadziei i siły ducha. Wiedzieliśmy o niej dużo jeszcze jako dzieci, gdy patrzyliśmy na jego pracę gospodarską odziedziczonego majątku, gdy słuchaliśmy rozmów rodziców, gdy towarzyszyliśmy im w modlitwie. Dopiero jednak doświadczenia wojenne stały się czytelnym sprawdzianem energii jego nadziei.
   Kim był nasz Ojciec?
   Urodzony 4 lipca 1892 r, w rodzinie ziemiańskiej o tradycjach artystyczno-intelektualnych, dzieciństwo i wczesną młodość spędzał w majątku swego ojca, Kornela, w Sidorowie nad Zbruczem (wschodnia Galicja, a przed II wojna- województwo tarnopolskie) – uroczym zakątku zachodniego Podola. Gimnazjum skończył w Stanisławowie,  a studia rolnicze Uniwersytetu Jagiellońskiego uwieńczył w 1916 r. dyplomem i tytułem inżyniera agronomii.
   W czasie I wojny światowej pracował przez jakiś czas w Izbie Rolniczej we Lwowie, a w 1920 r. zaciągnął się jako ochotnik do wojska polskiego stawiającego wówczas czoła nawałnicy bolszewickiej.
   W 1921 r. ożenił się z Józefą Trzecieską z Dynowa,  a po przejęciu od swego ojca majątku w Sidorowie gospodarował tu do dnia ponownej inwazji sowieckiej, tj. do dnia 17 września 1939 r., kiedy został uwięziony po raz pierwszy. Po ponownym uwiezieniu i uwolnieniu w lipcu 1941 r. wrócił do Lwowa, po czym przeniósł się z całą rodzina do majątku swych Teściów Trzecieskich w Dynowie nad Sanem.
   Po wojnie został nauczycielem fizyki i chemii w miejscowym gimnazjum i liceum. Z podziwu godnym zapałem przypominał sobie dawno zdobyta wiedzę, uzupełnił ją i stał się cenionym i lubianym nauczycielem, który umiał rozpalić zainteresowanie i entuzjazm pracy naukowej.
   Zmarł cicho i pogodnie na rękach oddanej mu i kochającej żony1 kwietnia 1962 r.
   Przeszedł przez Zycie dobrze czyniąc. Nasz dwór w Sidorowie był dzięki niemu miejscem, gdzie rodziło się, w skali lokalnej, porozumienie polsko-ukraińskie, gdzie każdy, niezależnie od swojej narodowości, mógł znaleźć pomoc duchową czy materialną, gdzie każdy spotykał się z życzliwością i szacunkiem.
   Ojciec był zdumiewająco wytrwałym optymistą, jakże cenionym za tę cechę przez swoich współwięźniów. Był optymistą chrześcijańskim, świadomym, że każdy ma przed sobą przyszłość, że nic nie usprawiedliwia rozpaczy czy buntu przeciw Bogu.
   Niech publikacja tych wspomnień przybliży jego postać ludziom obecnego progu epok, kiedy brakuje autorytetów,  najważniejsze wartości są odsuwane w kąt lub pomijane milczeniem. Sądzimy, że świadectwo naszego ojca jest ważne, pocieszające, uczące i wychowujące. Niechże te wspomnienia będą jakimś uzasadnieniem naszej pokornej dumy z Ojca, który należał do pokolenia budującego, ale i patrzącego na ruinę swoich domów i warsztatów pracy, a zarazem umiejącego stale na nowo zaczynać i żyć nadzieją.
   Obyśmy umieli być spadkobiercami także tej postawy i siły!

Warszawa, czerwiec 1994 r.