ODSZEDŁ KAPŁAN, NAUCZYCIEL, BRAT I PRZYJACIEL

    Są różne odejścia i różne po nich żałoby. Niekiedy żegnamy na zawsze ludzi z tzw. nazwiskiem, autorów dzieł, przywódców, animatorów, patriarchów znanych rodzin, opiekunów duchowych wielkich organizacji. Te żałoby sa trudne, stawiają pytania o najbliższą przyszłość, o możliwie godnych następców.
Ale są też odejścia ludzi ukryrtych, żyjących w jakimś dystansie do pulsującej problematyki dnia każdego, a przecież ocenianych przez nas jako osoby ważne, może nawet bardzo ważne.
    Pamiętam żywą reakcję jednego z moich profesorów w przedwojennym gimnazjum Jezuitów w Chyrowie, gdy (już po Wojnie) umarł O. Teofil Bzowski, moderator naszej konwiktowej Sodalicji Mariańskiej. „Chyrów – powiedział mi ten profesor – dzielił sie na dwie części. Jedna to wszyscy profesorowie i wychowawcy. Drugą stanowił sam Bzowski” – wielki, ale i cichy entuzjasta znamienitego przedwojennego dzieła wychowawczego tego zakonu, a także najsilniejszy magnes, który przyciągał do Chyrowa byłych wychowanków, budującym jakąś nić sympatii z zakładem znaczącą niekiedy całe życie tych ludzi, a częst także ich rodzin.
Gdy warszawska jezuicka prowincja zakonna, dom zakonny Sióstr Urszulanek Unii Rzymskiej, kilka środowisk duszpasterskich skupionych wokół parafii na Rakowieckiej 61 oraz rodzina naturalna żegnały 26 listopada 2007 roku ks. dr Stefana Moysę-Rosochackiego, uderzyło mnie jego duchowe podobieństwo ze wspomnianym O. Teofilem.
Śp. Stefan działał i żył w ukryciu słuchając, towarzysząc, uczestnicząc dyskretnie, ale wytrwale i wiernie.
Był razem z autorem tych słów wychowankiem Chyrowa, gdzie znalazł się w 1935 roku z trzema swymi ciotecznymi braćmi. Można powiedzieć, że dwór Moysów w Rudnikach koło Kołomyi (województwo sanisławowskie) był jakby małym rodzinnym Chyrowem, gdzie nadzieja i kłopoty jeziuckie stawały się niemal naszymi domowymi sprawami.
Zniszczenie Chyrowa przez wojska sowieckie w jesieni 1939 roku było dla nas równie bolesne jak równoczesna utrta naszych rodzinnych dworów.
Wojna przeżywana wpierw we Lwowie w czsie tzw. „pierwszych bolszewików” (1939 – 1941), potem okupacja niemiecka (1941 – 1944) uczyły ówczesną młodzież poświęcenia, odwagi, ale nade wszystko nadziei, że Miłosierdzie Boże okaże się silniejsze od naszych wrogów ze Wschodu i Zachodu.
   Stefanek, choć już w 1941 roku studiował chemię na dozwolonej przez Niemców Technische Hochschule, musi po wojnie  w lecie 1945 zdawać eksternistycnie maturę z liceum matematyczno – fizycznego zaczętego w Chyrowie w roku szkolnym 1938/39. Tej matury wymagają też Jezuici w Starej Wsi koło Brzozowa, dokąd Stefan zaczyna w owym czsie raz po raz zaglądać. Te stale ponawiane wizyty nie uchodzą uwagi ówczesnego magistra nowicjatu O. Jana Bratka. Na długich spacerach po polach między Starą Wsią a Przysietnicą O. Jan wytrwale pracuje nad stefankową decyzją wstąpienia do zakonu naszych przedwojennych wychowawców i profesorów z Chyrowa. Ostatecznie w jesieni 1945 Stefanek – jedynak – żegna się ze swoją matką – naszą ukochaną Ciocią Kinią, porzuca młodzieńcze marzenia o karierze naukowej (był w gimnazjum doskonałym matematykiem, a już przed rozpoczęciem gimnazjum władał w słowie i piśmie językiem francuskim, niemieckim i angielskim).
Pierwsze lata zakonne są pozbawione wszelkiego blasku. Na filozofii w Krakowie rozpoczynają sie kłopoty ze zdrowiem, ale mimo nich Stefanek wyróżnia się wśród współbraci efektywnością myślenia filozoficznego i darem nadzwyczajnej wprost pamięci. Jego umiejętnosci językowe skłaniają prowincjała krakowskiego do powierzenia młodemu absolwentowi filozofii funkcji nauczyciela francuskiego w gimnazjum prywatnym dla młodych Jezuitów, którzy nie zdołali dojść do matury przed wstąpieniem do zakonu. Funkcja ta wiąże się z powrotem Stefana do Starej Wsi, gdzie w kolegium otworzono taką szkołe, zwaną „humaniorami”. Zdaje się, że ta decyzja prowincjała była pierwszą w życiu Stefana próbą jezuickiego posłuszeństwa. Kilka lat później, już po święceniach kapłańskich, otrzymanych 23 sierpnia 1953 r. z rąk kardynała Prymasa Stefana Wyszyńskiego, mocą podobnej decyzji prowincjała w Krakowie Stefan pojedzie na doktoranckie studia teologiczne na KUL. Zostanie za to w Krakowie na filozofii wykłądowcą teodycei, tj. teologii naturalnej – traktatu o Bogu poznawanym za pośrednictwem argumentów filozoficznych. Byłem mimowolnym świadkiem, ile wtedy kosztowała Stefana akceptacja tej decyzji – tego Stefana, już wtedy rozentuzjazmowanego perspektywą pracy w dziedzinie teologii.
Doktorat pisany pod kierunkiem ks. prof. Wincentego Granata dotyczył przesłanek teologicznych personalizmu Emmanuela Mouniera – myśliciela propagowanego wówczas intensywnie przez środowisko „Tygodnika Powszechnego”, ośrodek w Laskach, a także przez KUL, gdzie jednocześnie rozpoczynał swą pracę profesorską ksiądz, a niebawem biskup, Karol Woytyła.
Po promocji doktorskiej Stefan w roku 1960 obejmuje funkcję wykładowcy teologii dogmatycznej na Wydziale Teologicznym Księży Jezuitów Bobolanum w Warszawie przy ul. Rakowieckiej 61.
W 1974 w wydawnictie Znak ukazuje się Jego studium „Słowo zbawienia”; w 1981 w serii Bobolanum książka „Nadzieja zawieść nie może”; w 1986 „Teraz trwają te trzy” (nakładem ATK). Artykuły towarzyszące wydawanym książkom na łamach „Studia Theologica Varsaviensa”, „Collectanea Theologica”, miesięcznika „Znak” i „Tygodnika Powszechnego” traktują o słowie Bożym i jego recepcji, ekumeniźmie, teologii soboru i metodyce nauczania teologii.
Ale funkcja wykładowcy, profesora i pisarza nie wyczerpuje działalności i twórczości Stefana. Jest on także serdecznie kochającym ludzi, duszpasterzem, kaznodzieją i spowiednikiem. Ludzie lgną do Niego widząc w Nim zawsze gotowego do pomocy przyjaciela, który przy nich potrafi płakać, cieszyć się i odpoczywać. A co powiedzieć o Jego wiernej obecności zwłaszcza tam, gdzie panuje atmosfera modlitwy i pokoju? Trudno nie wspomnieć o odprawianej przez prawie czterdzieści lat Mszy Św. w domu SS. Urszulanek Unii Rzymskiej na ul Racławickiej.
Chodząc tymi codziennie przez niego przemierzanymi w czasie porannej medytacji mokotowskimi ulicami i ścieżkami myślę o Jego osobistym szczęściu z powołania zakonnego i kapłańskiego, o Jego wdzięczności wobec Boga i ludzi, o Jego codziennie utwierdzanej wierze, nadziei i miłości – o tych cnotach teologicznych, które stanowiły główny temat Jego wykładów, pisarstwa i duszpasterskiej troski.
Z Jego medytacji czerpała też obficie Jego rodzina mieszkająca w Warszawie, ale także ta jej częśc, która wyemigrowała do Francji, Kanady, USA. Błogosławił nasze śluby małżeńskie, chrzcił nasze dzieci. Uczestniczył w naszych wszystkich ważnych sprawach spiesząc z pomocą, niekiedy dla Niego trudną i kłopotliwą.
W książce „Słowo zbawienia” (str. 255) Stefan zastanawia się nad genezą procesów sekularyzacji, nad „śmiercią Boga” w świadomości współczesnego człowieka. Stwierdzając niewystarczalność niektórych interpretacji teologicznych tych procesów zwraca uwagę na jednego ze współczesnych teologów żydowskich. Bóg jest wobec nas taki, jacy my jesteśmy wobec Niego. Jesli wobec Boga będziemy ludzcy, ciepli, pełni zainteresowania to i On da nam swe ciepło i zainteresowanie. „Bóg jest cieniem na twojej prawicy, jak cień posuwa się za ręką, tak Bóg idzie za tobą. Należy więc badać słowo Boże i brać je na serio, nie czekając, aż Bóg stanie się dla mnie żywy. Bóg nie umarł, jesli my nie umarlismy dla Niego. Dla tych, którzy dla niego żyją, On również żyje”.
Czy trzeba dodawać, że śp. Stefan, Jezuita, pisarz, wykładowca, spowiednik, kaznodzieja, przez 54 lata kapłan, był właśnie prawicą, za którą posuwał się cień Boga żywego? Z tego czerpał swój pokój, którym umiał się dzielić z innymi obdarzając szczęściem swej wieloletniej medytacji nad Bogiem – Tajemnicą.