Józef Kalasanty Paygert w roku1943 i 1952

 Wszystkim Drogim Czytelnikom mojej strony internetowej przedstawiam bardzo ciekawe  wspomnienia. Ich autorem jest mój Dziadek Józef Kalasanty Paygert. Po dwukrotnym uwięzieniu w latach 1939 i 1940 r. przez  władzę sowiecką za fakt posiadania majątku ziemskiego, wraca jednak do rodziny, a swoje dramatyczne losy, spisuje w 1944 r.
W 1994 r. dzieci  nieżyjącego już Autora, opublikowały tekst  w formie książkowej. Książka jest już dawno wyczerpana.
Postanowiłam wiec, korzystając z łamów internetowych, przedstawić ją szerszemu gronu czytelników ilustrując niewielką ilością , zachowanych, rodzinnych zdjęć.
W nawiasach pisanych kursywą wyjaśniam niektóre zawiłości  genealogiczne i lingwistyczne, aby  nikt nie miał kłopotu z ich zrozumieniem.

Do tekstu obu wywózek w głąb Rosji bolszewickiej dodaliśmy mapy z zaznaczonymi przybliżonymi  trasami wywozu i powrotu (wg dzisiejszego stanu granic i państw).
Tekst kończę słowem o Autorze od rodziny, zamieszczonym w wydaniu książkowym.
Życzę bardzo ciekawej i poruszającej lektury.
Maria Baraniecka-Witkowska
sierpień 2015

                                                Dwa razy w niewoli bolszewickiej
                          Wspomnienia Józefa Kalasantego Paygerta z lat 1939-41                         

Część pierwsza

I.    Moje aresztowanie 17 września 1939 roku
Cudna, błękitna pogoda panowała w pierwszej połowie września 1939 roku.
Sidorów, wieś położona nad Zbruczem, w pobliżu Husiatyna przystroił się w prawdziwą polska jesień.

                                                                                               Sidorów

Cisza i spokój w przyrodzie nie pozwalały się w niczym domyślać grozy zbliżającym się ku nam ciężkich dni.
Krwawa wojna toczyła się na przeciwległym krańcu Polski. Kolej i poczta dotychczas funkcjonujące regularnie stopniowo przerywały swoje czynności. Odłączono telefon. Wieś została odcięta od świata, a tylko urzędujące komisje poboru koni i wozów, coraz nowe zarządzenia władz i rozkazy mobilizacyjne świadczyły, że się cos ważnego dzieje. Ale co? Mówiło o tym radio podając pierwszy i drugi komunikat wojenny, potem rozkaz naczelnego wodza, że się dalej nie cofniemy o krok, a potem wiadomości o obronie Warszawy, i nieznośną, denerwującą lekką muzykę, a w międzyczasie wiadomości o upadku Częstochowy, Krakowa, Tarnowa oraz lotnicze ostrzeżenia: ”Nadchodzi – baczność – uwaga – przeszedł – wypatrywać”.
Trzeba było zdusić w sobie niepokój i troskę o bliskich, bo należało całą uwagę skupić na gospodarstwie, którego wytworów będzie Polska obecnie potrzebować bardziej niż kiedykolwiek. Trzeba orać i siać, jak długo jeszcze są konie. Trzeba młócić zanim nadlecą samoloty z bombami zapalającymi, by zniszczyć sterty. A tu o ludzi coraz trudniej. Mężczyzn powołanych do wojska zastępować musiały kobiety. Coraz częściej widziało się je idące za pługiem, jak za czasów pierwszej wojny. Coraz trudniej było wypłacać regularnie robociznę, gdyż choć w spichlerzach rosły całe góry świeżo wymłóconego zboża, nie było na nie kupca. Komisje zakupu zboża pracowały powoli, prywatny handel znikł prawie zupełnie. Nie było więc wcale gotówki, pożyczało się pieniądze drobnymi sumkami od znajomych.
Wśród takich trosk i niepokojów mijały pierwsze dni wojny, a tym czasem jej fala zbliżała się do naszego cichego zakątka. Dochodziły do nas słuchy o strzelaniu z samolotów nieprzyjacielskich do ludzi pracujących na roli, a nawet do zwierząt. Wydałem więc polecenie, aby w razie pojawienia się samolotu odczepiano natychmiast koniom postronki od orczyków i rozpędzano po polu, a robotnicy mają kryć się w stertach.
Pojawiły się nakazy oddawania całej broni. Chcąc zachować bodaj jedną sztukę dla osobistej ochrony, udałem się do powiatowego miasteczka, do Kopyczyniec, gdzie byłem świadkiem gorączki, która opanowała urzędników starostwa. Do Biur cisnęło się mnóstwo zdenerwowanych interesantów, a urzędnicy, przepracowani, nie mogli podołać obowiązkom. Wśród ludzi czekających w kolejkach na załatwienie sprawy pojawił się ktoś, kto przed chwilą wydostał się szczęśliwie z Czortkowa, gdzie przeżył pierwszy nalot nieprzyjacielski. Od razu wśród zgromadzonych wybuchła panika, ludzie biegali jak szaleni z miejsca na miejsce nie widząc gdzie się schronić, bo schrony zaczęto dopiero budować.
Równocześnie zaczęły nas dochodzić słuchy o zbliżającej się fali uchodźców. W Probużnej, miasteczku słynnym kiedyś z targów końskich, pojawili się jacyś dygnitarze wojskowi, a z nimi eleganckie damy. W sąsiednich Żabińcach państwa Horodyskich zakwaterowało się podobno Ministerstwo Spraw Wojskowych.
Wreszcie i w Sidorowie pokazali się uchodźcy i to nie byle jacy: na małej roztrzęsionej chłopskiej furze przyjechali do nas państwo Korniłowiczowie z córką. On – emerytowany pułkownik wojsk polskich, ona – córka Henryka Sienkiewicza. Serce mi się ścisnęło na widok kobiety sponiewieranej (znałem ją dawniej) trudami podróży z Warszawy aż do naszego zakątka na wschodnim krańcu Polski. Pokoje dla uchodźców mieliśmy już przygotowane. Cieszyła mnie myśl, że odpocznie u nas trochę.W parę dni potem zajeżdża pod bramę bryczka, z której wysiada wuj Stanisław Ujejski, sąsiad z Wasylkowiec z córką i wnuczką. Oznajmia, że zdecydowali się przyjechać do nas, gdyż ich cały dom zajęty został przez oficerów polskich, którzy zdecydowani są, po przegrupowaniu, stawiać opór Niemcom.
Mamy więc drugą partię uchodźców, choć tym razem z bliska. Powiększyła się ilość słuchaczy radia, ale mija dzień i drugi, a w radiu tylko lekka muzyka i opowiadanie nowelek, a wiadomości żadnych!
Pan Korniłowicz decyduje się wyjechać pozostawiając żonę i dziecko pod moją opieką. Odprowadzam go do granicy moich pól, a następnie proponuję wujowi Ujejskiemu, aby ze mną objechał i skontrolował rolę siewną pod pszenicę. Spieszyłem się z siewem wciąż patrząc na zachód, skąd mogło nam grozić niebezpieczeństwo – o wschodnim wrogu nie myśleliśmy zupełnie. Wszak bolszewicy zawarli z nami pakt o nie agresji i kilkakrotnie zapewniali nas, że w razie wojny z Niemcami pozostaną neutralni. Stosownie do tego zostały zmniejszone posterunki KOP-u (Korpus Ochrony Pogranicza) i zastąpione mniej wyćwiczonym żołnierzem. Sama granica wyglądała spokojnie i cicho.
Dzień 17 września okazał jak bardzo myliliśmy się. Była to niedziela, zamierzaliśmy więc trochę dłużej spać, a tu już o czwartej rano budzą nas grzmoty. W pierwszej chwili myślałem że to burza. Biegną do okna a tu niebo błękitne, pogoda piękna. A więc może nalot? Detonacje nie ustają, dach gontowy nad głowami trzeszczy, szyby brzęczą. Budzę wszystkich i proszę o zejście do piwnicy. Schodzą tam również i fornale mocno poruszeni, bo już dotarła do nich pogłoska, że bolszewicy wkraczają do Polski. Nie daję temu wiary. Ktoś mówi, że strzelają z armat do naszych. Wychodzę z piwnicy i widzę kilkanaście samolotów lecących ze wschodu na zachód, a więc może to naprawdę bolszewicy, nie chce mi się to w głowie pomieścić.
Spotykam gumiennego (nadzorca gumna – ogrodzonej części gospodarstwa, przeznaczonej do młócenia zboża) który z płaczem mówi, że teraz wszystko przepadło. Tym razem musiałem się zgodzić z rzeczywistością i odpowiedziałem zrezygnowany: ”Bóg dał, Bóg wziął”. Ale cios był zbyt niespodziewany i straszny. Byłem bliski załamania. Niektórzy twierdzili, że bolszewicy idą Polakom na pomoc przeciw Niemcom, ale wkrótce okazało się na folwarku jak ta pomoc wygląda. Dwóch żołnierzy – KOP-u zatrzymało się na folwarku aby opatrzyć rany przez wkraczających Rosjan.

                                                                 Dwór w Sidorowie jeszcze przed 17 września 1939

Kierując się na nasz dom toczyły się z dala przy potwornym łoskocie czołgi, a obok bramy przemaszerował oddział piechoty radzieckiej.
Poszedłem się ubrać. W chwili gdy wkładałem do kieszeni w kamizelce złoty zegarek – pamiątkę po świętej pamięci ojcu – przyszło mi na myśl aby zostawić go w kasie, potem jednak przeważyła refleksja, że mając go przy sobie będę mógł w razie czego wykupić się i włożyłem go z powrotem do kieszeni. Z ganku zobaczyłem pierwszy patrol bolszewicki w pełnym rynsztunku przecinający druty telefoniczne do dworu. Następnie weszli żołnierze do domu i oprowadzeni przez moją żonę, zaczęli szukać broni. Wydaliśmy im natychmiast wszystko, co było jeszcze w naszym posiadaniu. Podczas rewizji zabrano mimochodem i budzik. To był pierwszy przedmiot skradziony nam przez bolszewików, a otwiera bardzo długą listę rzeczy, które nam jeszcze miały przepaść.
Po rewizji domu przyszła kolej na strych. Tu ogromne podejrzenia wzbudziły bele wełny z naszych owiec, przeznaczonej do fabryki w Leszczkowie. Żołnierze kłuli je bagnetami, a nieufność ich doszła do takiego stopnia, że gdy któryś chciał się napoić wody z wodociągu, zmuszał przedtem do napicia jednego z domowników, aby się upewnić, że nie jest zatruta.
Podczas tego siedziałem na ganku i dla nadania sobie pozoru obojętności udawałem, że czytam jakąś starą gazetę (świeżych nie mieliśmy od tygodnia). Po chwili zaczęły przejeżdżać obok nasze bramy czołgi, służba i domownicy gnani ciekawością wyszli zobaczyć, czy czołgi przypadkiem nie skręcają do dworu. Odetchnąłem widząc, że kierują się dalej, ale nie upłynęło parę minut, gdy zobaczyłem, że zbliża się do nas inny oddział a na jego czele jakiś typ w skórzanej kurtce, który od razu zwraca się do nas z pytaniem: ”Da pomieszczyk?” Słowa tego nie rozumiałem, ale ktoś ze służby tłumaczy, że to mniej więcej co gospodarz. Wobec tego wysunąłem się naprzód i powiedziałem, że to ja nim jestem. Politruk w skórzanej kurtce pyta z kolei wuja Ujejskiego i mego syna Adasia czy są również pomieszczykami. Syn wykazuje się legitymacją ucznia chyrowskiego, z której wynika, że nie ma jeszcze 16 lat. Ta okoliczność ratuje go. Politruk pozwala mu zostać, mnie zaś i wuja wzywa na badanie, a chcąc rozkazowi nadać więcej mocy, otacza nas wojskiem i przez chwilę trzyma nas pod karabinami maszynowymi. Cała moja rodzina – żona i czworo dzieci, goście i służba – wszyscy zbici w jedna gromadkę milcząco oczekują najgorszego rozkazu politruka: strzelania do bezbronnych. Krótka chwila zdawała się przedłużać w nieskończoność. Wreszcie politruk osądził, że skruszeliśmy dostatecznie i kazał żołnierzom rozejść się, a wujowi i mnie iść za sobą. Czułem, że opuszczam dom i rodzinę na dłuższy czas, ale bolszewik chcąc uspokoić moją żonę, powiedział, że za pół godziny będziemy z powrotem, bo badanie dłużej trwać nie będzie. Polegając na tym zapewnieniu, nie dała mi żadnej bielizny na zmianę, a tylko Adaś w ostatniej chwili podał mi zarzutkę, która w przyszłości bardzo mi się przydała. Politruk przynaglał, więc prędko pożegnałem się ze wszystkimi, oddałem żonie klucze, po czym z wujem Ujejskim podążyłem do czekającego nas auta. Korzystając z ostatniej chwili widzenia z rodziną, uspokajałem ją, że da Pan Bóg wrócę niedługo szczęśliwie, więc nie upadajmy na duchu. Auto miało już ruszyć, a moja żona w spazmatycznym płaczu pochyliła się nade mną i nie chciała mię puścić. Obawiając się, aby auto ruszając nie uderzyło jej błotnikiem ,odsunąłem ją mówiąc ostatnie słowa pożegnania: ”Pan Bóg z nami”. Na co bolszewicy odezwali się z przekąsem: ”Da, da, Boh z wami”.

II.    Początek tułaczki węziennej
Zaczęła się moja wędrówka. Do Sidorowa nie miałem wrócić wcześniej jak po  trzech latach i po to tylko, aby zobaczyć spalony dom i ruinę gospodarstwa, w które włożyłem tyle pracy.
Minęliśmy las, gdzie tyle razy szukałem odpoczynku, miłe zagajniki i sekcję świerkową, potem pola Szydłowieckie. Jechaliśmy drogą wzdłuż Zbrucza poprzez Trojanówkę, o której wspomina Sienkiewicz w „Ogniem i mieczem” aż do Husiatyna.

                                                                                      Zbrucz rzeka graniczna

Po drodze wuj poprosił konwojenta o chwilę przystanku, aby sobie mógł skręcić papierosa. Żołnierz uwzględnił życzenie, dzięki czemu mogliśmy uspokoić nerwy i oszukać głód, który dawał się nam we znaki, bo byliśmy na czczo. Po półgodzinnej jeździe dotarliśmy do Husiatyna, gdzie przed pierwszą wojną światową znajdował się most nad Zbruczem, a obecnie po przeciwnej stronie rzeki wznosiła się jakaś dziwaczna budowla z frontonem świątyni greckiej, na którym wisiał napis złoconymi literami: ”Proletariusze wszystkich krajów łączcie się.”
O kilkaset kroków od tej świątyni proletariackiej przerzucony był przez rzekę prowizoryczny most, którym waliły samochody i ciężarówki z Bolszewii do Polski. Zdawało się, że powódź jakaś wlewa się do naszego kraju. Obok mostu przechodziła rzekę wpław konnica, a także z hukiem i trzaskiem czołgi. Zbrucz przez tyle lat odgradzał nas od nieprzyjaznej Bolszewii, a teraz zmalał, stał się potokiem, przez który bezkarnie i łatwo wzdłuż całej granicy parła, podobna do tatarskiej nawała, pustosząc kraj i niszcząc dorobek wielu lat pracy.
Musieliśmy dłuższy czas czekać na wolniejszy przejazd. W końcu znaleźliśmy się na ziemi, którą oglądaliśmy wprawdzie z naszego brzegu, ale to już nie była Polska, tylko straszne w swej potędze państwo, które najlepszą naszą krew przelewało przez wiele lat i teraz zapewne szuka nowych ofiar.
Zajeżdżamy do budynku, w którym  mieściła się graniczna straż rosyjska. Wprowadzają nas do izby, znajdujemy w niej już kilka osób jak my, pozbawionych wolności. Jakiś wojskowy, niewiadomej rangi każe nam wyjąć wszystko co mamy w kieszeniach i złożyć na rozpostartych na stole gazetach, każdy osobno tłumacząc, że po przeprowadzonym przesłuchaniu rzeczy będą nam zwrócone. Widząc, że wuj Ujejski i inni posłusznie stosują się do rozkazu, zdecydowałem się i ja wyłożyć, co miałem w kieszeniach. Bolszewik przeszukał mi jeszcze ubranie i wyjął chusteczkę do nosa, różaniec i kazał zdjąć obrączkę ślubną. Ponieważ na każdej gazecie umieszczano nazwiska właściciela sądziłem w naiwności, że wszystko zostanie nam zwrócone, jak zapowiedział urzędnik oficjalnie i wobec straży. Oczywiście, nikt z nas swoich przedmiotów nie zobaczył więcej. Zginął mi wówczas ów zegarek złoty i portfel z kilkuset złotymi.
Po rewizji wyprowadzono nas na podwórze, kazano usiąść na stoku zwróconym do południa i tam czekać dopóki nas nie zawezwą. Straż z bagnetami na karabinach nieustannie kręciła się wokoło. Zaczęły się długie godziny czekania. Słońce prażyło niemiłosiernie. Z miejsca, na którym znajdowaliśmy się i do którego co chwila przybywał nowy aresztant, widać było cały ruch na Zbruczu. Pochód wojsk nie ustawał ani na chwilę, ani nie słabło jego natężenie. Mimo woli zadawałem sobie pytanie, jaka siła potrafi tę nawałę wyrzucić z Polski?
Godziny oczekiwania wlokły się bez końca. Słońce zbliżało się ku zachodowi, a nikogo z nas na posłuchanie jeszcze nie wzywano. Siedzieliśmy w całkowitym milczeniu, skuleni, w przewidywaniu jakichś strasznych rzeczy. Szeptałem: „Kto się w opiekę odda Panu swemu…”. Nie dostaliśmy nic do jedzenia. Jakiś Żyd przechodził obok z koszem bułek. Poprosiłem go o bułkę, dał mi ją i podzieliłem się z wujem.
Wieczorem Husiatyn przybrał wygląd dużego miasta. Wszędzie mnóstwo reflektorów samochodowych. Niektóre wozy zajeżdżały na nasze podwórze, i wtedy zauważyliśmy, że były to świeżo zarekwirowane wozy polskie. Wyrzucano z nich przed koszarami mnóstwo butów, koców, środków opatrunkowych i innych przedmiotów, będącym pierwszym łupem zdradzieckiej napaści na Polskę. Wszystko to było rozchwytywane przez żołnierzy. Zwróciliśmy się do jednego z nich prosząc, aby nam także rzucił dwa koce i płaszcze, a dla wuja dodatkowo prześcieradło i parę butów. Buty okryte prześcieradłem miały nam służyć za poduszkę, zbiliśmy się w ciasną gromadkę, nakryli czym kto miał i ułożyliśmy się do snu dziękując Bogu, że jeszcze żyjemy. Nie spaliśmy jednak dłużej chyba niż godzinę gdy gwałtownie zbudzono nas i kazano wychodzić z podwórza. Na drodze przedstawiał się nam iście grottgerowski obraz pochodu więźniów. Przy świetle wschodzącego księżyca ujrzałem ogromny wąż ludzi gubiący się gdzieś w oddali. Szli czwórkami a każdy niósł jakiś węzełek. Było ich co najmniej kilka tysięcy, bezdenny smutek bił z ich twarzy. Wśród nich były kobiety i starcy. Kazano nam przyłączyć się do pochodu, stanąłem z wujem w pierwszej lepszej czwórce. Na około słychać było komendę: ”Stroity sia po czotyry czołowika”. Ktokolwiek wyjdzie z szeregu będzie z miejsca zastrzelony. Gdyby tu kto od strzału zginął, nikt by się o niego nie upominał. Życie było tanie. Ale nas pocieszała trochę okoliczność, że byliśmy teraz już w tak licznej gromadzie, trudno było wystrzelać wszystkich.
Pochód ruszył. Księżyc słabo oświetlał drogę, a w dodatku oczy, co chwila oślepiane blaskiem reflektorów, niedokładnie rozróżniały wypukłości terenu, zacząłem się potykać, a wuj po kilkunastu minutach z powodu duszności nie mógł iść dalej. Próbowałem go zachęcać, podtrzymywać, ale na nic się to nie zdało. Zaczynał oddychać coraz ciężej, lada chwila upadnie, choć dobrze wygimnastykowany, ongiś doskonały jeździec, siedemdziesięcioletni, już do większych wyczynów pieszych nie był zdolny. Na moje wołanie o pomoc wycofano wuja z szeregów a zrobiono to tak prędko i akurat w chwile gdy oślepiał nas reflektor że się z nim niemal nie pożegnałem. Widziałem go wtedy ostatni raz. Podobno więziony w Kamieńcu Podolskim skąd wysłano go z partią do Starobielska.

Stanisław Ujejski (w młodości)
Dalszą tułaczkę odbywałem sam. Zrobiło się tak ciemno, że ledwo mogłem dotrzeć najbliższych sąsiadów. Droga stawała się coraz bardziej nierówna, zacząłem się coraz częściej potykać. Jeden z towarzyszy zaproponował mi wówczas, że poniesie mi koc. Nie podejrzewając niczego, zgodziłem się na to ale koca już więcej nie zobaczyłem. Mój uczynny sąsiad umiał tak zręcznie przejść do innych szeregów, że go odnaleźć już nie mogłem. Brak koca dawał mi się dotkliwie odczuć.
Po godzinnym, uciążliwym marszu dotarliśmy do wsi Olchowiec. Z daleka widniał rzęsiście oświetlony budynek, do którego nas zaprowadzono. Był to teatr ludowy w takich rozmiarach, że mógłby stanąć w wielkim mieście. Bolszewicy widocznie przeczuwając, że nastąpi tu większy ruch graniczny budowali takie teatry w celach propagandowych. Obok obszernej widowni, mogącej pomieścić kilkaset osób, i odpowiednio dużej sceny oświetlonej elektrycznie, znajdowało się jeszcze w tym budynku kilka sal klubowych, gdzie po raz pierwszy widziałem porozwieszane na ścianach fotografie wybitnych działaczy komunistycznych. Napatrzyłem się potem na takie portrety do przesytu.
Zajęliśmy cały budynek, nie wyłączając dużego przedsionka i jeszcze z powodu braku miejsca wiele osób musiało pozostać na dworze. Kazano nam przynieść sobie po wiązce słomy ze sterty i ułożyć ja sobie na legowisko. Byliśmy radzi ze stosunkowo wygodnego noclegu. Później już nie mieliśmy nigdy takiego zbytku, musiały nam wystarczyć gołe deski podłogi w baraku lub w wagonie.
Przed spaniem przyniesiona nam zupę. Najpierw jedli ci co mieli ze sobą wojskowe naczynia, a potem ci co je od nich pożyczali. To samo powtarzało się potem przy każdym posiłku, dopóki nie otrzymaliśmy kubków sporządzonych prymitywnie z puszek od konserw.
Tej nocy mało kto spał z powodu rażącego światła elektrycznego i powodu nieustannie krążącej miedzy nami straży w pełnym uzbrojeniu. Co kilka godzin, przy zmianie warty, budził nas też trzask na nowo ładowanych karabinów.
Wreszcie nastał długo oczekiwany ranek. Wyprowadzono nas na dziedziniec, a właściwie zwykłe pastwisko przylegające do teatralnego budynku. Nigdzie śladu ogrodzenia, wszędzie zaniedbanie nie dające się opisać. Budynek przedstawiający się tak okazale wczoraj wieczorem przy świetle elektrycznym, okazał się odrapaną budą, murowaną wprawdzie i krytą blachą, ale na ścianach były plamy wilgoci, poobrywane rynny zwisały żałośnie, a woda, nie mająca odpływu, pomimo posuchy, gromadziła się wokół murów. Przed frontem stał pomnik Stalina, który prawdopodobnie miał ozdabiać to miejsce i dodawać mu powagi, w rzeczywistości przez swoją nieproporcjonalność i brzydotę, pobudzał do śmiechu, np. ręka była większa od głowy. Był to blichtr najgorszego gatunku obliczony na brak smaku wśród tłumów. Tak samo mniej więcej wyglądały wszystkie budynki bolszewickie, które w czasie mej tułaczki po Rosji sowieckiej mogłem zobaczyć. Wszędzie chęć imponowania przy najgorszej tandecie.
Zacząłem się przyglądać moim towarzyszom. Było miedzy nimi trochę kobiet, z których jedna zwróciła moją uwagę obrazem bezmiernego bólu. Było to żona sierżanta KOP-u z Trybuchowiec, pobliskiej nadgranicznej miejscowości. Mąż jej poprzedniego dnia pełniąc służbę stawiał opór wkraczającym bolszewikom, został przez nich zastrzelony i wśród męczarni skonał na jej rękach. Nie pozwolono jej zająć się pogrzebem i nie zważając na jej prośby i odmienny stan wywieziono z pięcioletnim synkiem. Przejścia odbiły się na zdrowiu nieszczęsnej kobiety i musiano ją zabrać do szpitala.  Jej rozpacz pozostanie mi na zawsze w pamięci.
Szukając pilnie znajomych napotkałem mego sąsiada z Liczkowiec, Emilana Kimelmana. Ucieszyłem się nim, bo łatwiej jest znosić wspólnie ciężkie chwile. Odtąd był moim stałym towarzyszem przez cały mój pierwszy pobyt w Rosji. Był to człowiek starszy i rozważny, z którym można było godzinami, w przyjemny sposób rozmawiać i skracać chwile niewoli. Wspólny zawód rolnika dostarczał nam wielu tematów.
Wezwano nas do zbiórki. Musieliśmy się ustawić w długie, podwójne szeregi, osobno cywilni, osobno wojskowi i inni umundurowani. Zauważyłem wtedy, że są miedzy nami rozmaite grupy, które się razem trzymają: grupa woźnych Banku Polskiego z Warszawy, grupa policjantów, szoferów, a nawet straży ogniowej z Krakowa. Jeden ze strażaków, jako znający język rosyjski i mający wojskowe zacięcie został nam wyznaczony na komendanta. Do niego mieliśmy się zwracać we wszystkich sprawach Poprosiłem go, więc aby dowiedział się kiedy nam zwrócą zabrane poprzedniego dnia przedmioty. Odpowiedział, że nie należy się o nie upominać teraz, ale że zostaną nam zwrócone w odpowiednim czasie. Zrobił mi więc nadzieję, która się szybko potem rozwiała.
Przeliczono nas i zakomunikowano nam, że wszyscy, bądź wojskowi, bądź cywilni, jesteśmy jeńcami wojennymi i jako tacy będziemy traktowani. Pozwolono nam obmyć się przy studni. Z prawdziwą przyjemnością orzeźwiłem się wodą, ale nie mając ręcznika, a nawet chustki do nosa, musiałem czekać aż wiatr osuszy mi twarz. Na szczęście pogoda wciąż była wspaniała.
Na dziedzińcu podchodzili do nas agitatorzy bolszewiccy, którzy trochę po rosyjsku, a trochę po rusku tłumaczyli nam o ile lepiej zarabiali robotnicy w Bolszewii niż u nas. Jeden z nich zapytał Kimelmana ile płacił dniówki dziewczynie na folwarku. Na to mój sąsiad odpowiedział, że dobra robotnica zarabiała złotówkę dziennie. Wtedy agitator zwrócił się z tryumfem do tłumu słuchaczy:
„Widzicie wyzysk obszarnika! Tylko jeden złoty! A u nas się płaci pięć do sześciu rubli za dzień.”
Kimelman nie dał się jednak zbić z tropu i zapytał:
„A jaką siłę kupna ma u was rubel? U nas za dziesięć złotych, a czasem nawet za osiem można kupić sto kilo żyta.”
To zdezorientowało agitatora, widomo bowiem było, że w Rosji żyto było kilkakrotnie droższe niż u nas, pomijając, że w legalnym handlu prawie go nie było. Wynagrodzenie więc naszej robotnicy przewyższało znacznie to, które otrzymywała ich robotnica. Agitator nie chcąc się narażać na śmiech, zaplątawszy się bez wyjścia, przerwał dyskusję.
Do tych agitatorów przyzwyczailiśmy się wnet. Co chwila zjawiał się inny, który chciał zainteresować audytorium swoimi teoriami filozoficzno – ekonomicznymi, ale w dyskusjach nie braliśmy już nigdy udziału, nie chcąc zwracać na siebie uwagi władz i pogarszać tym swego losu.
Zauważyłem na dziedzińcu ładny zaprzęg, była to własność Kimelmana. Na koźle siedział bolszewik, który szlachetne konie wciąż smagał batem. Na pewno i moje podobny los spotkał i żal mi się zrobiło, nie tego, że ich już nie mam, ale że mogą być tak torturowane. Wiejskie kobiety rozdawały mleko uwięzionym matkom i dzieciom. Chciałem nakłonić jedną z nich aby poszła do oddalonego o kilkanaście kilometrów Sidorowa i zaniosła żonie karteczkę, która naprędce skreśliłem. Na nic jednak były moje namowy i obietnica hojnej nagrody ze strony mej żony. Bojaźń kary ze strony bolszewików była zbyt wielka.
Tymczasem zbliżała się pora posiłku. Dostaliśmy po talerzu zupy z kapustą i pęczakiem, a chleb dostaliśmy już rano.
Po południu zaczął padać deszcz, dawno niewidziany. Myślami byłem jeszcze przy moim gospodarstwie, czy też zdołano posiać przed słotą? Nie przypuszczałem wtedy, że ani w przyszłym roku, ani w następnych nie będę zbierał plonów, tak jednak byłem przyzwyczajony myśleć o gospodarstwie, że nawet burza bolszewicka nie zdołała tego wykorzenić.
Nadszedł wieczór. Zajechało kilka aut ciężarowych, a równocześnie zjawili się jacyś komisarze, którzy zaczęli się kręcić między nami. Do jednego z nich zbliżył się Kimelman prosząc o zwolnienie ze względu na swój podeszły wiek. Komisarz przyrzekł, że za pół godziny zostanie odstawiony do granicy, po czym będzie wolny. Gdy to usłyszałem, postanowiłem się trzymać blisko szczęśliwca w nadziei, że i mnie to spotkać może. Wsiadłem wiec prędko do tego samego co on auta.
Ruszyliśmy w kierunku Husiatyna. Nasz wóz był pierwszy. Za nim jechało jeszcze 7 innych, a w każdym znajdował się żołnierz w pełnym uzbrojeniu. Tę samą drogę, która niedawno przebyliśmy mozolnie piechotą przejechaliśmy autem w kilka minut. Z zapartym tchem śledziłem dokąd jedziemy. Czy przekroczymy Zbrucz, czy tez powiozą nas dalej? Niestety tuz przed miasteczkiem skręciliśmy na południe. Oszukano więc Kimelmana, a tym samym i moja nadzieja na odzyskanie wolności zgasła. Szybko oddalaliśmy się od Husiatyna. Przez pewien czas droga szła wzdłuż Zbrucza. Rezydencja hrabiego Gołuchowskiego, obok której przejeżdżałem często w drodze do Husiatyna widniała teraz po drugiej stronie.

                                                        Poglądowa mapa trasy pierwszej wywózki do Krzywego Rogu

Znajdowałem się jeszcze w mojej okolicy, ale przedzielony od swoich Zbruczem. Opuszczałem żonę i dzieci w chwili kiedy najwięcej opieki potrzebowały. W oczach stawały mi obrazy prześladowania rodzin ziemiańskich w czasie rewolucji bolszewickiej. Myśl, że może spotkać to samo moja, była tak natarczywa, że usuwała w dal troskę o to dokąd nas wiozą i na jak długi czas bez żadnego zaopatrzenia wobec zbliżającej się zimy. Ciężka to była chwila, ale w końcu wesołe usposobienie naszych towarzyszy podróży, przeważnie młodych, zaciekawionych tą jazdą w nieznane i obiecujących sobie dostosować się jak najlepiej do oczekujących ich warunków egzystencji, ufność w lepszą przyszłość udzieliły się i nam, starszym.
Droga dłużyła się, musieliśmy kilka razy stawać czekając na pozostałe auta, które psuły się na wyboistej drodze. Krajobraz był taki sam jak u nas. Wszędzie równina, wsie gęsto zabudowane, a chaty kryte słomą.
O godzinie dziewiątej wieczorem wjeżdżaliśmy do Kamieńca (Podolskiego) przez bramę Batorego, której nazwa jest najlepszym świadectwem wiekowego władania Polski tą krainą. Mijamy katedrę o wspaniałej fasadzie, lecz oknach zabitych deskami, smutną i opuszczoną. Przy świetle księżyca widzimy w dole jaru wijącą się wstęgę Smotrycza, a na stromym pagórku ruiny zamku. Stanął mi w oczach zamek Kalinowskich w Sidorowie gdzie pagórek wprawdzie mniejszy i sędziwe mury mniej okazałe, ale podobne temu.
Zajechaliśmy przed koszary. Tu panował ruch ogromny. Wszędzie pełno polskich jeńców i żołnierzy – jeńców jak i my. Wszyscy zagarnięci zostali przez wojska rosyjskie w chwili, gdy w pobliżu naszej wschodniej granicy przygotowywali się do ostatniej rozprawy z Niemcami. Spotkałem tu między innymi księdza majora Ziółkowskiego, kapelana KOP-u, który nieraz przyjeżdżał na odpust do Sidorowa. Szepnął mi kilka słów otuchy, ale na dłuższą rozmowę nie było czasu, bo już zaczęto odczytywać nasze nazwiska, aby sprawdzić czy nikt nie uciekł. Przy każdym nazwisku notowano teraz „otczestwo” (imię ojca) i tak już potem stale było. Rozglądając się po korytarzach zauważyłem mnóstwo afiszy propagandowych, które zaczynałem odczytywać dla wprawy w cyrylicy. Zbliżył wtedy do mnie ów komendant nadany nam przez bolszewików, że nie mając zarzutki zmarzł po drodze do Kamieńca (Podolskiego) i prosi mnie o odstąpienie szynela, który otrzymałem w Olchowcu. Widziałem, że chłopisko zmarzł porządnie, toteż nie namyślając się długo odstąpiłem mu szynel, on zaś obiecał się postarać w zamian o koc. Wyszedłem na tym fatalnie, bo „starszy” przydzielony został do innej grupy i straciłem go z oczu. Jedyną przysługę jaką mi oddał było znalezienie wolnego lóżka w koszarach.
Przed ułożeniem się do snu, wezwano nas na kolację. Podano ją w ogromnej, czystej sali na małych sześcioosobowych stolikach. Przypominało to restaurację, a po prywacjach (wyrzeczeniach) olchowieckich stanowiło przyjemną niespodziankę, zwłaszcza, że i naczynie było czyste, aluminiowe. Przypadła mi funkcja przyniesienia jadła dla wszystkich przy naszym stoliku. Udałem się do wskazanego okna, gdzie z kuchni wydawano potrawy. Przyznać muszę, że pomimo ogromnego ruchu, obsłużony zostałem sprawnie, a co najważniejsze, mogłem porozumieć się po polsku. Z apetytem zabraliśmy się do barszczu z kaszą jaglaną, byliśmy bowiem solidnie głodni.
W koszarach odnalazłem zarezerwowane łóżko, rzuciłem się na nie i natychmiast zasnąłem, mimo hałasu jaki panował w sali. Około dwunastej zbudzono nas jednak do zbiórki. Z największą niechęcią zwlokłem się z łóżka i pospieszyłem na korytarz. Z urywków dosłyszanych rozmów między oficerami wyrozumiałem, że za chwilę odjedziemy do Kijowa. Ta wiadomość zrobiła na mnie wrażenie. Poznanie Kijowa kontentowało mię zawsze, przy tym sadziłem, że łatwiej mi stamtąd będzie przesłać wiadomość do żony.
Wyprowadzono nas na podwórze i kazano ustawić się czwórkami. W ciemną noc, po nierównej drodze maszerowaliśmy do dworca. Załadowano nas do pociągów czteroosiowych po osiemdziesiąt ludzi do każdego. Zaraz potem zasunięto drzwi i zostawiono w ciemności. Stłoczeni na ciasnej przestrzeni ludzie zaczęli się niecierpliwić. Jedni deptali po nogach drugim, kłócili się, przeklinali, a przy tym panował okropny zaduch. Powstało pytanie czy w ogóle nie podusimy się tu wszyscy. Na szczęście znaleźliśmy cztery górne okienka zamknięte drzwiczkami. Otworzyliśmy je przemocą i odetchnęli trochę świeżym powietrzem. Minęła obawa zaduszenia się, ale trzeba było jeszcze wyznaczyć każdemu miejsce aby ustały swary.
Przez okienka zaczynało powoli przenikać światło ranne i wówczas znaleźliśmy w kącie kilkanaście desek, z których postanowiliśmy zrobić ławki. W końcu urządziliśmy się jako tako, ale wagon wciąż stał w miejscu. Ruszyliśmy dopiero po trzech godzinach.

III.    Wywózka więźniów do Tiotkina
Podróż trwała przeszło cztery doby. Wyjechaliśmy w środę rano, a stanęliśmy na miejscu w niedzielę w południe. Rozglądałem się pomiędzy towarzyszami podróży dla siebie. Rej wśród nich prowadzili szoferzy z Warszawy. Tworzyli najliczniejszą, zwartą grupę, która czując swoją przewagę terroryzowała innych domagając się najlepszych miejsc dla siebie. Grali zapamiętale w karty i zdumiony byłem widząc, że stawki dochodzą do kilku tysięcy złotych. Za te pieniądze nic wprawdzie nie można dostać, ale skąd oni mieli takie sumy?
Prócz szoferów było kilku wojskowych. Jeden z nich widać gorący patriota narzekał na dowództwo wojskowe przypisując mu klęskę. Twierdził, że w wojsku był duch i zapał i można się było obronić.
Było także trzech dziennikarzy, Żydów, którzy znali język rosyjski i mogli się porozumiewać z naszą strażą. Jednego z nich mianowano starostą. Obowiązkiem jego było pilnować porządku i rozdawać przydzielone nam wiktuały.
Całą podróż odbyłem z p. Kimelmanem i jego zięciem. Byłem z tego rad, bo miałem z kim dzielić się spostrzeżeniami.
Droga nasza szła przez Płoskirów, Szepetówkę, Antoniny, Kijów, Bachmacz do Tiotkina (dzisiejsza nazwa Totkino), miasteczka niedaleko Kurska. Stacje były bardzo rzadkie, czasami jechaliśmy po cztery i więcej godzin bez zatrzymania. Czasami znów na jakiejś stacyjce lub nawet szczerym polu staliśmy bez końca. Otwierano wówczas wagony i pozwalano nam wychodzić. Korzystaliśmy z tego aby się umyć pod jakąś studnią. Podczas postojów byliśmy prowiantowani. Przez pierwsze trzy dni nie mieliśmy w ustach ciepłej strawy. Dawano nam chleb, masło, które sądząc po jego doskonałej jakości, pochodziło prawdopodobnie ze zrabowanej mleczarni polskiej, (bowiem produkcja rosyjska stała o wiele niżej od polskiej). Dawano nam też po garści cukru, który rozpuszczaliśmy w otrzymywanej raz dziennie gorącej wodzie.
Upał, który dokuczał nam w ciągu dnia, zmniejszał się w miarę jak jechaliśmy na północ, a ranki były stale chłodne. Okolicy nie mogliśmy dobrze rozpoznać, bo drzwi wagonów były zamknięte, a miejsca koło górnych okienek obsadzone przez szoferów warszawskich. Rzadko tylko mogłem się do jednego docisnąć. Roztaczał się wówczas przede mną krajobraz jednostajny: równe jak stół pola, urodzajne, czarnoziemne, a wśród bezkresnych równin gdzieniegdzie tylko jakaś zapadła wioska, lub na kresach horyzontu wysmukłe topole włoskie. Pomiędzy topolami widać było gdzieniegdzie ogromne zabudowania folwarczne kołchozów.
Charakterystycznym jest brak lasów, pokazują się one częściej za Bachmaczem, a są o rzadkim przetrzebionym drzewostanie, przeważnie liściastym: dąb, brzoza, zupełny brak graba. Na zrębach pasie się bydło, co świadczy o zupełnie zaniedbanej gospodarce leśnej. Gospodarka rolna, o ile można sobie z niej zdać sprawę z okien wagonu, przedstawia się również źle. Aż żal patrzeć jak marne są plony na bogatych ukraińskich ziemiach. Nigdzie nie widziałem rozpoczętych orek zimowych pod jarzyny przyszłoroczne. Tam gdzie siano już pszenicę ozimą, siewniki przedstawiały obraz zupełnego zaniedbania, konie były chude i słabe, uprząż parciana i zniszczona. Jedynym plonem przedstawiającym się nieco lepiej były buraki cukrowe, z uprawy których słynęła dawniej Ukraina.
Byłem ciekawy Kijowa, nie widziałem go jednak, bośmy się w nim nie zatrzymywali. Podziwiać mogłem tylko Dniepr.
W Bachmaczu zagrzały się osie naszego wagonu i musieliśmy się przesiąść do dwóch innych, po 40 ludzi w każdym. Wyszedłem na tym źle, bo straciłem dotychczasowego sąsiada, z którym dzieliłem koc w nocy, wobec tego mogłem z płaszcza zrobić poduszkę, teraz płaszcz służyć musiał za okrycie, a pod głową kładłem buciki nakryte czapką. Nie było to higieniczne, ale kto wówczas dbał o higienę! Chodziło o to aby coś w przybliżeniu przypominało poduszkę, resztę dopełniała wyobraźnia. A gdy zbyt bolały skronie mówiło się z rezygnacją: „ niczewo”. Tym magicznym słowem człowiek wmawiał w siebie, że jego niewygody i dolegliwości są drobiazgami wobec ogromu wydarzeń i nie warte zastanawiania się. Przy tym to słowo oddaje jakiś, nie dający się w innym języku określić, rosyjski fatalizm, który sprawia, że gdy człowiek czemuś zaradzić nie może, powinien się biernie poddać, a wtedy ustaje chęć buntu, wzmaga się cierpliwość ułatwiająca znoszenie małych prywacji.

IV.    Więzienny pobyt w Tiotkinie
Czwartego dnia podróży, w niedzielę, w południe, umęczeni okrutnie i niemożliwie brudni dojechaliśmy do stacji Tiotkino o kilkadziesiąt kilometrów od Kurska. Kazano nam wysiadać z rzeczami, przekonaliśmy się więc, że to jest miejsce naszego przeznaczenia, dotychczas bowiem nie wiedzieliśmy dokąd nas wiozą
W pobliżu stacji zauważyłem cukrownię, znałem się trochę na produkcji cukru z buraków i przyszło mi na myśl, że może będę mógł tu znaleźć jakąś pracę. Nie zatrzymaliśmy się jednak przed cukrownią, tylko w obowiązkowych czwórkach pomaszerowaliśmy do kolejki wąskotorowej gdzie załadowano nas na otwarte wagoniki, z których po godzinie wysiedliśmy w jakimś osiedlu zwanym „gorodkiem”. Było tam kilka budynków mieszkalnych rozrzuconych po szerokiej równinie, a z równiny wyrastał stromy pagórek, na który kazano się nam wdrapać po piaszczystej drodze. Szczyt jego obejmował mniej więcej obszar hektara w kształcie prostokąta. Wzdłuż jego dłuższych boków znajdowały się po cztery drewniane budynki na podmurowaniu, a wzdłuż krótszych mniejsze budynki z jednej strony przeznaczone na biura i administrację, z drugiej na kuchnie i magazyny. Wszystko, z wyjątkiem administracji, było otoczone kolczastym drutem na dziewięciometrowych słupach w kilkunastu rzędach.
W pośrodku podwórza rosły miedzy budynkami, w pewnym oddaleniu od siebie, dwa dęby, a bliżej kuchni znajdowała się studnia. Pagórek z jednej strony przylegał do kopalni torfu rozrzuconej po całej równinie, skąd ładowano i wywożono go do cukrowni, a z drugiej strony schodził łagodnym stokiem w kierunku lasu o karłowatych sosnach na piaszczystym gruncie.
Pobyt w Tiotkinie zaliczam do najcięższych w moim życiu. Tu bowiem poczułem co znaczy gorycz poniesionej klęski, tęsknota za domem odległym o parę tysięcy kilometrów, niepokój o rodzinę i uczucie, że dwudziestoletnia praca w gospodarstwie poszła na marne. U stopo pagórka ciągnęła się wstęga linii kolejowej, a ta linia i biegnące wzdłuż niej druty telegraficzne były jakby nicią łączącą mnie ze światem, a jednak nieuchwytną, bo już za drutami kolczastymi, a te druty przypominały mi, że jestem jeńcem.
Na krańcu rozległej równiny, porosłej z rzadka kępami drzew, a będącej ogromnym torfowiskiem, w odległości czterech kilometrów lśniły w słońcu trzy kopuły, a wśród nich strzelista wieża. Były to ruiny klasztoru prawosławnego pod wezwaniem świętego Serafina, a później dowiedziałem się, że obok monasteru znajdują się także szczątki klasztoru podominikańskiego. Aż tu więc sięgała nasza praca misyjna, choć to były swego czasu najdalsze rubieże Rzeczpospolitej należące do województwa Czernichowskiego.
Obóz nasz powstał w czasie I wojny światowej i przeznaczony był dla jeńców austriackich. W czasie dwudziestolecia służył może jako pomieszczenie dla robotników zajętych kopaniem torfu. Zaprowadzono nas do jednego budynków. Wnętrze jego przedstawiało się marnie: na ścianach przeświecały szpary miedzy deskami i dawały do zrozumienia, że dostatecznego schronienia przed mrozem i wichrami mieć tu nie będziemy. O jakichkolwiek łóżkach czy choćby pryczach mowy nie było. Musieliśmy się położyć na podłodze, ale okazało się, że miejsca dla wszystkich brakuje, nie można było wyciągnąć nogi, aby nie kopnąć sąsiada w drugim rzędzie. Na tym tle powstawały nieporozumienia i przez pewien czas barak huczał jak ul. Pierwszej nocy było nas dwieście pięćdziesiąt ludzi w baraku przeznaczonym na połowę tej liczby. Nie dano nam niczego do jedzenia. Krzyki i przekleństwa nie wzruszały wartowników, którzy nakazywali nam milczenie słowem: ”Nie szumiat”. Część jeńców w ogóle położyć się nie mogła. Skulony obok ciągle grających w karty i co chwila świecących latarką, zasnąłem jednak będąc bardzo znużony. Następnej nocy sytuacja poprawiła się nieco, bo część jeńców odeszła do innych obozów, mimo to ciasnota dała mi się jeszcze bardziej we znaki, bo otrzymałem za sąsiada niedelikatnego Żyda, który usiłował przez ciągłe kopanie powiększyć przypadające mu miejsce, a to doprowadziło do scysji pomiędzy mną a resztą Żydów którzy wzięli go w obronę. Postanowiłem od tej pory trzymać nerwy na wodzy, aby przez głupstwo nie wpaść w kłopoty.
Potem przeniesiono nas do innego baraku, gdzie były nawet prycze o dwóch kondygnacjach i maty z trzciny, które w końcu zamieniono na sienniki licząc po jednym na dwie osoby. To już wydawało się nam szczytem komfortu po poprzednim prymitywie.
Mówiąc o tak przyziemnych sprawach jak spanie, trudno nie wspomnieć o wyżywieniu. Jakościowo i ilościowo wikt nie był dostateczny. Rano dawano tzw. kipiatok (wrzątek), który każdy mógł sobie wziąć z kuchni. Popijając tę wodę i przechadzając się między dwoma dębami w podwórzu można było sobie wyobrazić, że się jest w jakiejś miejscowości uzdrowiskowej i że się spaceruje po deptaku z kubkiem wody mineralnej w ręku. Potem był „czaj” przypominający trochę herbatę, około dziesiątej rozdawano zupę. Na każdych 10 więźniów przypadała jedna jej miednica. Co dzień komendant przynosił ją z kuchni i nalewał do nadstawianych kubków blaszanych. Idąc z kuchni z pełnym naczyniem wołał głośno: „ Uwaga, uwaga nadchodzi…” Było to hasło nieustannie rzucane przez nasze radio na początku wojny. Gdy coś z zupy zostało w miednicy, komendant rozdawał „przycinki”. Nie upominałem się o nie nigdy, ale często komendant, który mię lubił, przydzielał mi je. Zupy były rozmaite. Czasem pływały w nich kawałki mięsa lub ryby ( okolica obfitowała w ryby), ale oprócz tego bywała w nich soczewica, fasola, kapusta lub kasza jaglana. Pojemność kubka wynosiła ½ litra, a najczęściej znajdowaliśmy w niej soczewicę. Nie dziwiłem się Ezawowi, że sprzedał za nią pierworództwo, ja sam byłbym wówczas to uczynił. Wieczorem znowu kubek „czaju” i na cały dzień około czterysta gramów chleba, zwykle źle wypieczonego. Od czasu do czasu otrzymywaliśmy parę kawałków rąbanego cukru. Był to wielki specjał. Z każdej dziesiątki codziennie inny miał obowiązek myć wszystkie naczynia pod studnią. Parę razy ta funkcja i mnie przypadła, a miłą nie była. Trzeba było długie chwile wyczekiwać w ogonku aby się dostać do studni, a woda była lodowata, bo już zaczynały się przymrozki.
Rozkład dnia był jak zwykle w obozie monotonny. Ścisłych godzin nie przestrzegano. Zajęcia były nieliczne. Wstawać można było o dowolnej godzinie, byle przed sprzątaniem baraku. Ponieważ można się było myć tylko pod jedną studnią na podwórzu, chcąc uniknąć tłoku i marznięcia podczas coraz zimniejszych poranków, czekając na swoja kolejkę, wstawałem najwcześniej kiedy jeszcze nikogo przy studni nie było. Mogłem za to podziwiać cudowne wschody słońca, które stroiło blaskiem kopuły i wieżę wspomnianego monasteru. Potem chodząc po podwórzu mogłem spokojnie odmówić ranny pacierz, nie będąc nagabywanym przez znajomych, którzy później na podwórze wychodzili, a wówczas nawiązywały się pogawędki.
Po śniadaniu wzywano nas, ale tylko na ochotnika, do jakiejś roboty fizycznej. Polegała ona w największej części na zakładaniu słupów pod druty kolczaste albo okładanie chrustem i ziemią naszych baraków od dołu, były one bowiem zbudowane tylko na murowanych słupach i wiatr pod nimi hulał swobodnie. Niektórzy prali bieliznę grzejąc wodę w kuchni. Torfu nie żałowano nam, było go w bród. Po obiedzie odwiedzano się nieraz w sąsiednich barakach. Byli i tacy, którzy zrobiwszy sobie figury szachowe z chleba, a szachownicę z chustki do nosa grali zapamiętale w szachy. Dwa razy urządzano nam kino na podwórzu wyświetlając stare filmy z rewolucji bolszewickiej. Kino wciąż się psuło, a wiatr zrywał ekran. Większym powodzeniem cieszyły się popisy gimnastyczne młodzieży.
A teraz należy opowiedzieć trochę o współtowarzyszach. Zaraz pierwszego ranka, gdy wyszedłem się myć pod studnię chwycił mnie ktoś za rękę. Ponieważ panował jeszcze mrok, nie od razu go poznałem. Okazało się, że to mój dawny fornal Jan Romańczuk. Zacząłem go gorączkowo wypytywać jak się tu dostał. Opowiedział, że gdy go powołano do wojska, dostał przydział do służby w KOP-ie na wschodniej granicy w Siekierzyńcach, odległych o kilkanaście kilometrów od Sidorowa. Tam zabrali go bolszewicy do niewoli. Wraz z nim zagarnęli i Wiktora Bolanowskiego również z Sidorowa, który pracował u mnie jako pomocnik ogrodnika. Ucieszyłem się, że jest już nas trzech z tej samej wsi. Zobowiązaliśmy się wzajemnie, że kto z nas pierwszy wróci do domu, zawiadomi rodziny pozostałych o losie tamtych. Byłem pewny, że oni wrócą wcześniej, a ja jako znienawidzony „pomieszczyk” będę dłużej przetrzymywany. Stało się inaczej. Wróciłem pierwszy, wprawdzie nie do Sidorowa, ale do Lwowa i zawiadomiłem wówczas rodziny obu chłopaków o ich pobycie w Tiotkinie.
O p. Kimelmanie wspominałem. W drodze poznałem także pana Mosdofa, naczelnego dyrektora działu wojskowego fabryk w Stalowej Woli.
W drodze poznałem także lepiej księdza Ziółkowskiego, majora wojsk polskich. Swym pogodnym usposobieniem dawał przykład cierpliwego znoszenia niedoli. Uważał, że skoro Wolą Boską było abyśmy tu przyjechali, to widocznie Jego zamiarem jest także, abyśmy szerzyli wiarę tam gdzie znajduje się ona w ucisku. Przyznać jednak należy, że w naszych warunkach było to rzeczą trudną: nie wolno nam było w niczym wiary naszej okazać, zabronione było śpiewanie pieśni pobożnych, nie mówiąc już o spowiedzi. Jeśli ktoś się chciał spowiadać czynił to potajemnie chodząc z księdzem Ziółkowskim po podwórzu w czapce na głowie. Ksiądz mieszkał w baraku oficerskim.
Tam również przebywał ppłk Morawski, profesor elektrotechniki na Politechnice Warszawskiej. Był to człowiek wielkiej kultury, z którym rozmowa była nie tylko przyjemna, ale i pouczająca. Pamiętam, z jaką matematyczną precyzją przedstawiał o ile szanse Niemiec wygrania obecnej wojny są mniejsze w stosunku do poprzedniej.
Spośród oficerów bardzo miłym znajomym, jeszcze z czasów przedwojennych w Kopyczyńcach, był kpt. Wąsik. Mam mu wiele do zawdzięczenia: widząc że jestem obrabowany, wspierał mię jak mógł, między innymi dał mi ręcznik, którego mi tak brakowało i chustkę do nosa. Optymizm jego udzielał się innym. Był zawsze pełen najrozmaitszych pomysłów politycznych, które jego zdaniem muszą się sprawdzić.
Wśród oficerów było paru lekarzy i to znakomitych, gdy więc ktoś zachorował, mógł być pewien, że diagnoza zostanie dobrze postawiona. Mała jednak była z tego pociecha, skoro nie było żadnych lekarstw, nawet aspiryny nie można było dostać. W razie choroby jedyna radą było zwrócenie się do służbowego felczera, który na podstawie orzeczenia naszych lekarzy kierował pacjenta do izby chorych, względnie kazał odsyłać do szpitala w Tiotkinie.
Bliżej jeszcze niż z oficerami zaznajomiłem się z tymi, z którymi łączył mnie wspólna znajomość zawodu rolniczego. Do nich zaliczam panów Dwernickiego, Kozłowskiego i Korzeniowskiego. Wszyscy oni przyjechali do naszego obozu o parę dni później od nas. Z wyjątkiem pana Korzeniowskiego, którego umieszczono w naszym baraku, umieszczono ich w baraku naprzeciw. Zaglądałem do nich co dzień. Pan Karol Dwernicki, właściciel majątku w powiecie brzozowskim, dostał się do niewoli w Ochrymowcach pod Zbarażem, majątku pana Kozłowskiego, do którego wyjechał przed inwazją niemiecką i z którym został wzięty przez bolszewików. Nie chcąc przyznać się do posiadanego majątku, aby nie pogarszać swojej sytuacji, udawał ogrodnika, a czynił to tak zabawnie, żeśmy się zaśmiewali. Był człowiekiem pełnym dowcipu i humoru. Niezwykle miłym towarzyszem był także pan Kozłowski. Mimo swego wieku i kalectwa (był częściowo sparaliżowany) należał do moich najweselszych znajomych w obozie. Widząc jego pogodę ducha, pomimo wielkich strat materialnych, zapominałem o własnych.
Pan Korzeniowski został wywieziony z żoną jako właścicielką folwarku Romanówka koło Trembowli z dwoma małoletnimi synami. Żonę z młodszym synem odesłano do obozu dla kobiet, który mieścił się we wspomnianym już pobliskim klasztorze, jego zaś ze starszym synem umieszczono u nas. Ponieważ oboje byli świadkami rabunku we dworze, czego ja nie widziałem będąc wywieziony pół godziny po wkroczeniu bolszewików do Sidorowa, słuchałem z ciekawością jego opowiadań. Otóż te oddziały, które wkroczyły do Romanówki pierwszego dnia nic złego nie uczyniły. Ale te co przyszły nazajutrz dały się we znaki. Właścicielowi, który właśnie wydawał ordynarię ze spichlerza kazali wyjść, a komisarz bolszewicki zwrócił się do ludności, aby brała wszystko co chce, bo to do niej należy. Także w domu wezwano ludność do rabunku. Tego samego dnia zajechało do Romanówki auto ciężarowe, w którym znajdowali się jeńcy, przeważnie studenci ze Lwowa i tym autem wywieziono państwa Korzeniowskich. Charakterystycznym było jednak, że ci sami ludzie, którzy przed kilku godzinami rabowali dwór, nie chcąc dopuścić aby wywożeni cierpieli od chłodu, zaczęli znosić zrabowane koce, kołdry, a nawet dywan perski. Skorzystali na tym towarzysze podróży i cały obfity zapas okryć i kołder dojechał nietknięty do Tiotkina i tu wspomógł niejednego. Mnie ofiarował pan Korzeniowski ów dywan perski, który mi potem wielkie przysługi oddał.
Prócz oficerów i rolników poznałem także ludzi innych zawodów, z którymi łączą mnie do dziś miłe stosunki. Do nich zaliczam w pierwszym rzędzie magistra Adama Gawlikowskiego, wyższego urzędnika Najwyższej Izby Kontroli Państwa we Lwowie i Adama Kirchnera, notariusza z Radziechowa. Obydwóch zajęli bolszewicy równocześnie w pobliżu granicy, trzymali jakiś czas pod terrorem, gdzie kazano im obracać się twarzami do ściany, udając, że będą ich rozstrzeliwać. Byli jednak o tyle w lepszym położeniu ode mnie, że nie zostali ogołoceni z gotówki i innych drobiazgów jak ja. Dzięki temu mogli sobie kupować kaszę, herbatę i tytoń dzieląc się tym po bratersku. Przy końcu niewoli stali się jednymi z moich najbliższych towarzyszy.
Osobna wzmianka należy się panu Franciszkowi Ludwigowi, inspektorowi magistratu w Katowicach. Poznałem go dzięki temu, że zauważyłem u niego książeczkę do nabożeństwa i poprosiłem o pożyczenie mi. To stało się początkiem naszej znajomości. Jako wybitny działacz społeczny musiał zaraz po wkroczeniu Niemców opuścić Katowice.
Prócz tych znajomości miałem wielu innych, których wszystkich nie sposób wymienić, od nikogo nie doznałem żadnej przykrości, przeciwnie, wyświadczali mi nieraz przysługi. Najczęstszym tematem rozmów miedzy nami była naturalnie polityka. Wiadomości o sytuacji czerpaliśmy z gazet rosyjskich albo z rozmów z przedstawicielami władz obozowych, z których na własną rękę wyciągaliśmy daleko idące wnioski, zwykle bardzo optymistyczne. Mimo, że nasze prognozy nie sprawdzały się, atmosfera rozmów była swobodna i szczera, omawialiśmy bez końca przyczyny naszej klęski, a każdy dopatrywał się jej gdzie indziej: w ustroju rzeczpospolitej, w rządzie, w ludziach na kierowniczych stanowiskach itp.
W trzecim tygodniu pobytu w obozie zjechała do nas jakaś komisja bolszewicka i zaczęła po raz nie wiem który spisywać nie tylko daty naszych urodzin i „otczestwo”, ale też i stosunki majątkowe i przynależność partyjną. Pytano mię ile miałem koni i bydła, ile pola i jakie narzędzia rolnicze.. Zauważyłem, że pod moim nazwiskiem umieszczono napis: „pomieszczyk”, a obok znak zapytania. Ten znak zaniepokoił mnie. Sądziłem że są do mnie jeszcze jakieś podejrzenia. Starałem się więc pokierować mymi zeznaniami, aby je uchylić. Na zapytanie czy byłem czynny społecznie, odpowiedziałem, że jedną z moich działalności było założenie z kilku innymi osobami spółdzielni mleczarskiej, której zostałem prezesem. Zapytano mię wówczas jakie pobierałem wynagrodzenie, na co odrzekłem, że funkcje moje były honorowe i nawet nie przyjąłbym za nie wynagrodzenia. To widocznie zaimponowało bolszewikowi, wymazał bowiem ów groźny znak, a ja dziękowałem Bogu, że mnie szczęśliwie natchnął, bo gdyby ten znak został, może do dziś przebywałbym w Rosji jak niektórzy z moich ówczesnych znajomych.
W parę dni po komisji oznajmiono nam, że niedługo zostaniemy odstawieni do kraju z wyjątkiem wojskowych i przynależnych do policji, których spora garstka znajdowała się w obozie. Przedtem jednak będziemy musieli przejść kwarantannę w większym obozie, aby nie zawieźć jakiejś choroby. Zdziwiła mnie trochę ta dbałość bolszewicka o stan zdrowia naszego kraju, przyjęliśmy to oświadczenie za dobrą monetę i cieszyliśmy się z rychłego powrotu do domów. Otrzymałem wówczas mnóstwo listów od wojskowych i policjantów z prośbą o doręczenie ich rodzinom w kraju.
Zapanował ruch w obozie, przygotowywaliśmy się do wyjazdów. Jedni prali bieliznę, inni cerowali i szyli, jeśli mieli co. Dziękowałem Bogu, że zbliżał się wyjazd, bo przy braku ekwipunku i bodaj jednej zmiany bielizny mogłem bardzo cierpieć. Spadł już śnieg, a wściekła wichura trwająca kilka dni obniżyła temperaturę o parę stopni poniżej zera. Przy pompowaniu wody ze studni trzeba było odrąbywać sople lodu. Marzłem jak nigdy w życiu, a że się nie zaziębiłem uważam za prawdziwy cud. Nie tylko zimno było na podwórzu i ustać musiały pogadanki ze znajomymi od dębu do dębu, ale i w barakach, gdzie nie było żadnej powały, śnieg wciskał się miedzy deski i nigdzie nie można się było ogrzać.
Przed wyjazdem pozwolono tym, którzy mieli rodziny w obozie kobiecym odwiedzić je. Poszli więc pod strażą do tego obozu, gdzie zabawili cały dzień i gdzie zostało postanowione z administracją, że w dzień wyjazdu zgłoszą się powtórnie i wówczas połączywszy się z żonami i dziećmi wyjadą wspólnie do miejsca przeznaczenia.
Na drugi dzień zbudzono nas wcześnie, a o godzinie szóstej podano już południowy posiłek, kazano nam wyjść z budynku i ustawić się czwórkami. Zaczęły się gorączkowe pożegnania z tymi, którzy pozostać mieli. Kilkakrotnie odczytywano nasze nazwiska i liczono nas. Trwało to kilka godzin. Marzliśmy wtedy tak, że dla rozgrzewki biliśmy się nawzajem po plecach, a ja utuliłem się szczelnie w swój dywan perski, nie zważając na to, że wyglądam w nim jak maharadża. Gdy już namarzliśmy się porządnie, przyszedł niespodziewany rozkaz powrotu do baraków. Okazało się, że władze kolejowe nie zdążyły przygotować dla nas wagonów. Wyjazd został odłożony na dzień następny.
Ksiądz Ziółkowski i Wąsik odprowadzili nas aż do samej bramy. Ci, którzy mieli rodziny w monasterze zostali załadowani do ciężarówki i pojechali po nie. Nam kazano ustawić się czwórkami i pomaszerować w kierunku Tiotkina. Tylko najsłabszym pozwolono wsiąść do wozu z prowiantami, który jechał na końcu kolumny. Dopiero teraz można było zauważyć jak osłabliśmy przez te parę tygodni złego odżywiania. Odległość z naszego obozu do stacji wynosiła 17 kilometrów, w normalnych warunkach taki spacer nie byłby niczym nadzwyczajnym, obecnie już był ponad nasze siły. Toteż musieliśmy często odpoczywać po drodze siadając na jakichś suchych pniach, byleby choć trochę sił zaoszczędzić. Spotykaliśmy także inne partie, które tak jak my miały być odstawione do koncentracyjnego obozu. Mniejsza o to gdzie on się znajdował, cieszyliśmy się, że wyruszyliśmy stąd, gdzie było zimno i głodno, a w dalszej perspektywie widniał powrót do domu. Czas był piękny. Śnieg, który spadł obficie przed kilku dniami tajał szybko odsłaniając zieleń łąk i liści trzymających się jeszcze na drzewach. Wszędzie ten sam krajobraz: jednostajna równina porosła kępami sosen i krzaków, idealny teren do polowania na wilki, których tu sporo.
Po kilku godzinach doszliśmy, a raczej dowlekliśmy się do miasta. Pomyślałem, że już niedaleko do dworca. Tymczasem pochód przez miasto, rozłożone jak wszystkie w Rosji, bardzo szeroko, trwał beż końca. Teraz szczególnie musieliśmy pilnować czwórek, nie można było nigdzie odpocząć, siły nasze były na wyczerpaniu.
Ludność przypatrywała się nam ciekawie czyniąc miedzy sobą różne uwagi. Dywan perski był przedmiotem szczególnej obserwacji. „Wot popowski brezent” (kapa popa), usłyszałem w chwili mijania jakiejś grupy ludzi, którzy, jak wymiarkowałam z ich zachowania, nie byli nam przychylni. Odczuwało się to zwłaszcza po pełnym nieufności spojrzeniu starych chłopów. Wygląd ich zaniedbanych, o długich kacapskich brodach, sprawiał nawet groźne wrażenie. Była może u nich ciekawość, zwłaszcza u młodzieży i kobiet, ale ani cienia współczucia, że oderwani od naszych ognisk, aż tu błąkać się musimy. W Rosji są już wszyscy dawno do tego przyzwyczajeni. Nie wolno nam było rozmawiać z ludnością. Jeden z więźniów próbował zbliżyć się do kacapa i poprosić o szczyptę tytoniu, został jednak zaraz kolbą karabinu odpędzony.
Domy wzdłuż niekończącej się ulicy, którą postępowaliśmy, przedstawiały się w porównaniu do nędznego wyglądu ich mieszkańców, stosunkowo dobrze. Były wszystkie parterowe z ozdobnymi futrynami przy oknach i drzwiach i z zewnętrznymi okiennicami malowanymi przeważnie na kolor zielony. Domy te pamiętały, prawdopodobnie, jeszcze czasy carskie. Nowych budynków mieszkalnych już tu się nie wznosi, tylko banalne, rządowe, lub kooperatywy.
Ogarniało mnie takie zmęczenie, zmyślałem chwilami, że upadnę i tylko myśl, że gdybym teraz ustał i odesłano by mnie do szpitala, powrót mój do kraju opóźniłby się znacznie, utrzymywała mnie na nogach. Całą siłą woli zmuszałem się do dobrego humoru i żartowania z kolegami. Wreszcie po czterech czy pięciu godzinach tego uciążliwego marszu dobrnęliśmy do dworca. Czekał już na nas cały szereg wagonów, a różniły się tylko tym od tych, którymi przyjechaliśmy, że z każdego wystawał blaszany komin biegnący od żelaznego piecyka ustawionego pośrodku wagonu. Obok przygotowany był węgiel, co napawało nadzieją, że nie będziemy marznąć. Piecyk taki nazywał się, „tiepłuszką”.
Nie od razu pozwolono nam wsiąść, przedtem policzono raz jeszcze i porozdzielano po czterdziestu do każdego wagonu oraz wyznaczonego „starszego” i tenże musiał znowu zrobić spis podległych mu. To wszystko zabrało znowu jakieś dwie godziny. W końcu mogliśmy się załadować. Mając już doświadczenie rozlokowaliśmy się szybko i sprawnie. Część ludzi na górnej kondygnacji, część na dolnej. Mnie, jako posiadającemu dywan, który mogłem częściowo rozłożyć, a częściowo przykryć się, przypadło gorsze miejsce na dole. Pozwolono nam tym razem pozostawić drzwi otwarte, a obiecywaliśmy sobie lepiej palić, gdy zimno zacznie dokuczać, ufając, że potrafimy sobie poradzić, gdy węgiel się nam wyczerpie. Dano nam herbatę, którą mieliśmy sobie zaparzyć na piecyku, cukier i chleb oraz kubki i cztery rynki (podłużne blaszane naczynie kuchenne). Ogromnie wygłodzeni, bo nic nie jedliśmy od rana zmietliśmy wszystko do ostatniej kruszyny położyliśmy się spać, zapaliwszy na noc latarkę ze świecą co było dowodem pewnego komfortu wagonu.
Spaliśmy już dobrych kilka godzin, gdy nagle, około północy, zostaliśmy zbudzeni gwałtownym odsuwaniem drzwi. Wezwano starszego, aby zaraz wysłał trzech ludzi do pomocy wartownikowi stacji. Zgłosiło się zaraz na ochotnika trzech młodzieńców ciekawych co to ma być za pomoc i na jakiej stoimy stacji. Po chwili wrócili niosąc ogromny termos w kształcie dużego wiadra o podwójnych ścianach i pokrywie zaśrubowanej oraz jakiś okazały baniak. Był to barszcz i kasza jaglana a stacja nazywała się Sumy. Zawartość termosu i baniaka znikła w jednej chwili. Komendant okazał się dobrym organizatorem: porozlewał zupę do kubków, a kaszę podzielił do czterech rynek na dziesięć osób każda i wyznaczył dla dziesiątki jednego, który miał czuwać nad sprawiedliwym rozdziałem. Potem ułożyliśmy się znowu do snu. Nad ranem rozpaliliśmy w żelaznym piecyku i otworzyli drzwi na całą szerokość. Pociąg mknął szybko, czasami nawet niepokojąco, bo rzucał w prawo i w lewo i trzeba było uważać, aby nie uderzyć o ścianę wagonu. Tym większej wagi jednak nabierały mijane przestrzenie, całymi godzinami pozostawały wciąż te same: kraj smutny, stepowy, poprzerzynany miejscami jakimiś ogromnymi rozpadlinami, mało zaludniony. Ludzie z zachodu, nie przywykli do tych przestrzeni, nie mogą się wśród nich dobrze czuć, a cóż dopiero gdy są przemocą wyrzuceni ze swoich środowisk. W takich chwilach z lękiem zdawaliśmy sobie pytanie, gdzie będzie kres naszej jazdy, gdzie nas wiozą? Nie była to bowiem ta sama droga, która przyjechaliśmy. Czyż ten obóz koncentracyjny, dokąd rzekomo nas wiozą, znajdował się w głębi Rosji, a nie bliżej jej zachodniej granicy? To niepokojące pytanie nasuwało się każdemu z nas coraz bardziej. Pytaliśmy gorączkowo wartowników zaglądających czasami do naszego wagonu, gdzie jesteśmy i dokąd nas wiozą? Za każdym razem spotykaliśmy się z ironicznym uśmiechem, dającym do zrozumienia, że dowiemy się o tym jak przyjedziemy na miejsce.
Niepokój wzrastał. Co chwilę ktoś czynił przypuszczenia, że oszukano nas, ze jedziemy w głąb Rosji, a może nawet na Syberię. Nadzieja powrotu do kraju zgasła. Trzeba było widzieć wyraz tego niepokoju w oczach ludzi, którzy nawzajem zadawali sobie pytanie: czy to możliwe? Co będziemy robić na Syberii? Ktoś posiadający kompas wpadł na pomysł przekonać się za jego pomocą w jakim kierunku jedziemy. Na tej podstawie dowiedzieliśmy się że w kierunku wschodnim. Teraz już nikt prawie nie wątpił, że jedziemy na Syberię. Wciąż pytano właściciela kompasu, czy kierunek nie zmienia się, ale wciąż był ten sam z lekkim odchyleniem do południa. Mówiłem sobie: „ Będzie, co Bóg da”, a widząc niepokój towarzyszy powiedziałem już trochę zniecierpliwiony: „Czy jesteśmy czymś lepszym od naszych poprzedników, których tysiącami wywożono na Syberię? Dziękujmy Bogu, że jeżeli już tak ma być, jedziemy tam koleją, a nie kibitką lub pędzeni piechotą i że nie jedziemy w kierunku północno-wschodnim, bo wówczas moglibyśmy się spodziewać tylko pracy w kopalni rtęci”.
Przypuszczenie o kopalniach rtęci wyraziłem w formie negatywnej, wywołało ono wśród obecnych takie przerażenie, że podzielili się nim na postoju z innymi sąsiadami w wagonach. Przez pewien czas miałem sposobność przekonać się jak szybko powstała i rozniosła się plotka. Napomknąwszy mimochodem o kopalniach rtęci wtłoczyłem w tych ludzi, spodziewających się zawsze najgorszego, pewność, że jedziemy do tych kopalń, choć kierunek jazdy jeszcze na to nie wskazywał.
Ta niepewność celu naszej podróży trwała cały dzień. Ludzie posmutnieli i obojętnie przypatrywali się widokom, które przesuwały się przed otwartymi drzwiami wagonu. Już i sprawa pożywienia nie wywoływała zainteresowania. Każdy jadł w milczeniu kawałek chleba posypany cukrem, którego nam nie żałowano i popijał herbatą. Niestety kończył się nasz zapas węgla, ale znalazła się na to rada. Na jednym z postojów zauważyliśmy kilka spróchniałych progów kolejowych. Wciągnęliśmy je więc bez namysłu., siekiera znalazła się również, mieliśmy więc nowy zapas opału, który powiększył się, gdyż palacz z przejeżdżającej lokomotywy udzielił nam na naszą prośbę parę sztuk węgla.
Tymczasem kierunek naszej jazdy zwracał się wybitnie na południe. Właściciel kompasu stale musiał powtarzać: ”Kierunek południowy”. Nad wieczorem czekała nas miła niespodzianka: wjechaliśmy w obrąb jakiejś olbrzymiej stacji. Przez długą chwilę mieliśmy po jednej i drugiej stronie nieskończony gąszcz zbiegających się i rozchodzących torów kolejowych, jakieś fabryki, magazyny, wreszcie na jednym z budynków zauważyliśmy naciosa „Charków”. A więc tu nas zawieźli. Chyba przez Charków nie pojedziemy na Syberię. Przygnębienie zaczęło ustępować nadziei.Przy pełnym już zmroku zajechaliśmy na peron, gdzie kazano nam wysiąść bez rzeczy. Obok peronu była studnia, z której skorzystaliśmy skwapliwie, aby się umyć, a potem kazano nam uformować czwórki i poprowadzono przez most ponad torami do dużego budynku, gdzie znaleźliśmy się w olbrzymiej sali pełnej ruchu i gwaru. Miła woń roznoszonych potraw przypomniała nam, że przez cały dzień prawie nic nie jedliśmy. Gdy zajęliśmy miejsca przy pierwszym lepszym stole, od razu postawiono przed nami pełne miski barszczu i kaszy jaglanej. Widocznie daleko posunięta normalizacja wytworów jadłodajni bolszewickich każe się trzymać tego jednostajnego menu. Trzeba jednak przyznać, że w obu potrawach tutejsi kucharze doszli do perfekcji: smakowały wszystkim.
W sali jadło jednocześnie przynajmniej pięćset osób. Co chwila jakaś partia wstawała, a zaraz potem przychodziła następna. I nam kazano zaraz wstać po jedzeniu, aby zrobić miejsce innym. Zauważyłem, że w ten sposób jadłodajnia może w ciągu godziny wydać bez trudu około czterech tysięcy obiadów. Rosja co robi – to na gigantyczna skalę.
Wracając do wagonu przez most rzuciłem okiem na ciągnące się we wszystkich kierunkach miasto. Rozległość jego wydawała mi się olbrzymia. Wszędzie gdzie okiem sięgnąć morze świateł, jakieś sylwetki drapaczy chmur odbijających się dziwnie od małych, parterowych domków w najbliższym sąsiedztwie.
Niebawem nasz pociąg ruszył znowu. Jechaliśmy całą noc w kierunku południowo-wschodnim. Obawa przed Syberią zniknęła zupełnie, za to powstawała chwilami inna, mianowicie wykolejenia się pociągu, jazda przybierała tempo wprost wyścigowe. Chwilami pociąg tak rzucał, że trudno było spać, dwóch kolegów pospadało z górnych ławek. Choć do świtu było jeszcze daleko, zrezygnowaliśmy z dalszego snu i skupiwszy się koło piecyka korzystaliśmy z jego ciepła, suszyli suchary i parzyli herbatę opowiadając sobie o przeszłości. Najwymowniejszym był pan Kurek, którego życzliwych usług nieraz doznałem w obozie.
Powoli stawało się coraz widniej. W świetle dnia ukazały się nam ogromne łany kukurydzy; cieplejszy powiew musnął od pól, byliśmy już w południowej Rosji, skończyły się obawy przed zimnem, teraz nawet bez piecyka ogrzać się można było w słońcu. Kukurydza, którą widzieliśmy z okien wagonu, była zaledwie w połowie zebrana, a tak marna, że u siebie kazałbym ją dawno skosić na zieloną paszę.Na łodygach, nie wyższych jak metr, widać było zaledwie jedną marną kolbę, podczas gdy powinno ich być trzy albo cztery. Przyczyną tego nie mógł być klimat ani gleba, tylko zapewne późny siew i brak nawozu potasowego. Drugą rzeczą niemile uderzającą, w oczy podróżnego to ogromne pryzmy czy kupy wymłóconego ziarna pszenicy, złożone na świeżym powietrzu obok magazynów kolejowych, bez żadnego zabezpieczenia przed deszczem. Ponieważ akurat zaczął mżyć deszcz z przykrością widziało się jak zboże, którego tutaj nadmiaru nie ma, marnuje się i porasta od wilgoci.
Po polach widać było coraz więcej betonowych słupów z elektrycznymi przewodami. Nic dziwnego, zbliżaliśmy się do Dnieprostroju, olbrzymiej tamy na Dnieprze, która spiętrzając masy wód jest potężnym źródłem energii elektrycznej. Cała okolica jest też zelektryfikowana, ale ta elektryfikacja stoi w jawnej sprzeczności z prymitywem. Jest wprawdzie światło elektryczne w mieszkaniach, ale one same, zwłaszcza lepianki robotników przedstawiają obraz takiej nędzy, że palącą się w nich żarówkę można przyrównać do przysłowiowego kwiatka do kożucha. Takich przykładów można by mnożyć bez końca.
Nad wieczorem zajechaliśmy do Dniepropietrowska. Stojąc dłuższy czas na wielkiej stacji mogłem zauważyć, że ilość urzędniczek kolejowych znacznie przewyższa ilość mężczyzn. Czyżby Rosja dla zajęcia kawałka Polski potrzebowała tylu mężczyzn, że trzeba ich było kobietami zastąpić? Ubiór tych kobiet jest szary i zaniedbany, a odbija z niego tylko jaskrawa chustka.
Po tradycyjnym barszczu z kaszą jaglaną ruszyliśmy w dalszą, nieznaną nam drogę i zaraz prawie przejeżdżaliśmy Dniepr. Z trudem udało mi się docisnąć do górnego okienka pod sam koniec mostu (drzwi wagonu musieliśmy na rozkaz pozamykać), mogłem tylko rzucić okiem na wijącą się pod nami wspaniałą rzekę, na której uwijało się mnóstwo małych statków parowych, a mnogość świateł Dniepropietrowska dodawała malowniczości temu niezapomnianemu widokowi.
Trzecia noc podróży wydawała się nam spokojniejsza. Widocznie kraj był równy, bez większych spadków, a więc mniej okazji do kawalerskich zjazdów z góry. Nad ranem zatrzymaliśmy się na jakiejś zapadłej stacyjce. Postanowiliśmy z tego, aby zaopatrzyć się w wodę. Zgłosiłem się na ochotnika i wziąłem wiadro pod pompę, nie przypuszczałem jednak, że studnia jest tak daleko a że zastałem przy niej cały ogonek towarzyszy, nie mogłem się prędko docisnąć i posłyszawszy gwizd wzywający do powrotu, dopędziłem niemal już w ruchu pociąg i zdołałem wskoczyć do wagonu.
Po południu przyjechaliśmy do Krzywego Rogu. Pogoda zrobiła się piękna. Słońce przygrzewało niemal jak w lecie. Wysiedliśmy z wagonów, aby się nim nacieszyć. Spotkałem wówczas moich znajomych z Sidorowa: Romańczuka i Bolanowskiego, którzy wyjechali wcześniejszą partią, ale teraz połączono ich z nami. Szukałem wszędzie państwa Korzeniowskich, pytałem o nich kierownika warszawskiej agencji „Havas”, który był również wywieziony z żoną i jak oni miał na dworzec wyjechać z monasteru.. Powiedział mi, że Korzeniowscy zostali zatrzymani w ostatniej chwili, więc nie ma celu dalej ich szukać. Zmartwiłem się tą wiadomością i nie wiedziałem co o tym sądzić.
W Krzywym Rogu dostaliśmy kolację złożona z kawałka kiełbasy, ogórków kiszonych, pomidorów, białego chleba i cukru. Podobno kolacje tę zafundował nam Komitet Opieki nad jeńcami. Wiadomości tej jednak sprawdzić nie mogłem, bo nie pozwalano nam z nikim rozmawiać. Na stacji w Krzywym Rogu staliśmy do wieczora. O wielkości miasta można się było przekonać, gdy rozbłysły światła rozrzucone po całym horyzoncie. I znowu nowe budowle sąsiadowały z najgorszymi ruderami.
Czwarta noc naszej podróży była niepodobna do ubiegłych. Wolnym, ślimaczym tempem przesuwaliśmy się od stacji do stacji przy ciągłym przetaczaniu wozów. Ujechaliśmy w ten sposób około 20 kilometrów i znaleźliśmy się na przedmieściu Krzywego Rogu, zwanym Dubowaja Bałka. Tu kazano nam wysiąść z rzeczami, co było dowodem, że stanęliśmy u celu naszej podróży.

V.    Więzienie W Krzywym Rogu
Kazano nam wsiąść do aut i po kilkunastu minutach przewieziono przed dom, w którym znajdowała się łaźnia. Po długiej podróży kąpiel pod tuszem była prawdziwym błogosławieństwem. Podczas kąpieli bielizna nasza i rzeczy zostały poddane dezynfekcji. Potem zaprowadzono nas do jednego z bloków stojących długim rzędem naprzeciw. Baraki były murowane, w każdym znajdowały się dwie lub trzy sale z piecami i kaloryferami. W każdej sali były prycze na czterdziestu do pięćdziesięciu ludzi, stół, kilka krzeseł, ławki, więc urządzenie wcale kulturalne w porównaniu do prymitywu obozu w Tiotkinie. Do każdej sali wchodziło się przez sień, w której była posadzka betonowa i kran z wodą, mieliśmy więc coś jakby łazienkę. Korzystne wrażenie wzmogło się jeszcze gdy zasiedliśmy za stołem na ławkach, których przez cały miesiąc byliśmy pozbawieni. Na pryczach znajdowały się koce. Deski były jeszcze wilgotne, bo świeżo zbite, ale nikt w naszych warunkach nie zwracał na to uwagi. Obiecywano nam, że dostaniemy sienniki, a zatem tylko kilka nocy przyjdzie nam spać na wilgotnych pryczach.
Rozejrzawszy się wokoło, rzuciłem okiem na widok z okien, a było ich w naszej celi cztery. W pobliżu zobaczyłem jakieś olbrzymie zwały czerwonej rudy i imponujące wielkością machiny, wywnioskowałem więc, że byliśmy obok z jednej kopalń rudy żelaznej, których jest kolo Krzywego Rogu kilkanaście i należą do najbogatszych w żelazo kopalń w całej Rosji.  Nie przywieziona nas do jakiegoś obozu koncentracyjnego, tylko do kopalni na roboty. Zmalała nadzieja na szybki powrót do kraju, a stało się oczywistym, że zimę spędzimy na robotach w kopalni.
Niebawem przyszedł do nas przedstawiciel jej zarządu i oznajmił, że za parę dni zaczniemy pracować i zaręczył, że dla każdego znajdzie się praca odpowiednia do jego kwalifikacji. Ponieważ jednak było wśród nas wielu prawników, inżynierów, agronomów itd., pytaliśmy go w jaki sposób ma się i dla nas znaleźć odpowiednia praca w kopalni. Na to nam odpowiedział, że wszyscy będziemy pracownikami państwowymi wobec tego na niczym zbywać nam nie będzie: „Wsio budiet”- oto słowa, które powtarzały się co chwila w ustach przedstawiciela zarządu i na tym właściwie się kończyło, bo mimo obietnic nie otrzymaliśmy sienników, nie wyprano nam bielizny, nie pozwalano nawet korzystać z biblioteki zarządu, choć chwalono się, że w sowietach każdy może czytać ile chce.
Posiłki otrzymywaliśmy trzy razy dziennie w osobnym budynku, gdzie mieściły się kuchnia i jadalnia zakładowa. Był tam także klub robotniczy, ale do niego nie mieliśmy wstępu. Jadalnia była czysta. Przy długich stołach mogło usiąść po kilkadziesiąt osób. Rano dawano zupę, około czwartej po południu obiad składający się z dwóch dań i herbaty, a około północy kolację, jakąś mleczną potrawę. Chleb dawano w dostatecznej ilości, potrawy były smaczne, dawał się tylko odczuwać brak mięsa, podawano go bowiem w minimalnych porcjach. Przy tak ciężkiej pracy jaką tu wykonywaliśmy, był to wikt niewystarczający. Przyczyną zaś tak późnych posiłków było to, że przed nami otrzymywali je robotnicy stali, my zaś jako nowicjusze traktowani byliśmy na samym końcu. Zanim więc po kilku partiach robotniczych przychodziła na nas kolej, wybijała północ. To dało się nam we znaki, gdyż po paru dniach zaczęto nas wołać do roboty. Wówczas wchodził bolszewik o piątej rano do sali i wołał tubalnym głosem: ”Podimajta sia skoryj”(wstawać szybko). Ciężko było wstawać tak wcześnie gdy się kładło spać około pierwszej Nie pomogły narzekania i prośby. Mogliśmy jedynie po powrocie z pracy uzupełnić potrzebę snu krótką chwilą, zanim nas wezwą na kolację, ale wówczas jeszcze przykrzej było przerywać sen najsmaczniejszy, albo w ogóle rezygnować z kolacji. Na przemian więc byliśmy albo głodni albo niewyspani. Drugim przykrym wspomnieniem było niemożliwe do opisania błoto. Kto nie miał odpowiedniego obuwia, biedował strasznie. A prawie wszyscy wyrwani niespodziewanie z domów, byliśmy go pozbawieni. Błoto sięgające znacznie powyżej kostek, przelewało się do płytkich trzewików stwarzając nieznośne uczucie chłodu, które trwało bez przerwy aż do naszego wyjazdu, tzn. około dwóch tygodni. Chodzić po tym błocie było prawdziwą torturą. Za dnia było jeszcze jako tako, ale gdy w nocy musieliśmy iść do jadłodajni drogą zupełnie nieoświetloną, pełną zdradzieckich kałuż i otwartych szacht powstałych przy naprawie wodociągów, niebezpieczeństwo zapadania się w te zdradzieckie pułapki było nieustanne. Tę uciążliwą drogę przebywaliśmy zwykle z panem Kozłowskim i pomagaliśmy sobie wzajemnie: on był kulawy i potrzebował oparcia, ale miał świetny wzrok, ja miałem dobre nogi, ale źle widziałem. Wytworzyła się więc symbioza tylko wbrew przysłowiu: kulawy prowadzi ślepego. Podtrzymywał nas obu również dobry humor. Powiedziałem raz, że nie wiedziałem, iż będziemy prowadzić, tak nocne życie, bo nie omieszkałbym wówczas wziąć ze sobą fraka. Nie upadaliśmy więc na duchu, choć tak boleśnie zadrwili z nas bolszewicy przywożąc tu zamiast jak obiecali, wrócić do kraju.
Praca w kopalni była pełna niebezpieczeństw. Aby nas pouczyć jak zachować się w razie wypadku, przyszedł do nas dyrektor kopalni z urzędniczką, która odczytała nam odnośne instrukcje po rosyjsku.. Choć mało kto je rozumiał, stwierdziła, że jesteśmy już dokładnie poinformowani i że wobec tego w razie wypadku przy pracy ponosić będzie winę pracownik, a nie zarząd kopalni, który tym samym będzie wolny od płacenia jakiegokolwiek odszkodowania.  Niebezpieczeństwo zaś czyhało na każdym kroku: korytarze podziemne, którymi biegły wagoniki naładowane rurą a poruszane elektrycznie, były wąskie i śliskie. Trzeba było dobrze uważać, aby głową nie dotknąć przewodu i nie zostać porażonym, albo wyminąć na czas wagonik i dobiec do najbliższego zagłębienia w korytarzu, aby nie zostać przejechanym. Urządzenia kopalni urągały prymitywnym warunkom bezpieczeństwa. Twierdzenie więc urzędniczki, że jesteśmy dokładnie poinformowani o przepisach mających ustrzec przed wypadkiem, należy napiętnować jako iście bolszewicki sposób zwalniania odpowiedzialności za wypadki na samych górników, których zostawia się bez zaopatrzenia własnemu losowi. W czasie krótkiego tu pobytu zdarzyło się kilka wypadków, miedzy innymi jednemu z naszych towarzyszy wagonik zmiażdżył nogi. Przewieziono go do szpitala, ale uratowanie życia nie jest jeszcze wszystkim, najważniejszą rzeczą jest zabezpieczenie kaleki i jego rodziny od nędzy i niemożliwości zarobkowania. Ale o to nie troszczono się tutaj.
W niedzielę, trzeciego dnia po przyjeździe, zawezwano nas do roboty. Ustawiliśmy się czwórkami i poszliśmy do magazynu po łopaty. Następnie jak wojsko z karabinami na ramieniu udaliśmy się do parku miejskiego, gdzie kazano nam kopać ziemie pod trawę, którą powtórnie trzeba było zasiewać w nowo założonym parku. Na razie więc nie wzięto nas do kopalni.
W kraju walki z Bogiem trzeba się było pogodzić z pracą w niedzielę. Ze ściśniętym sercem, ale modlitwą na ustach chwyciłem łopatę wraz z innymi i zacząłem przewracać twardą ziemi.
Nieprzyzwyczajeni do tego rodzaju pracy, męczyliśmy się prędko, na dłoniach powstawały pęcherze, a ból w krzyżach stawał się coraz dokuczliwszy. Chętnie wtedy słuchaliśmy słów przechodniów, którzy widząc nasz wysiłek, mawiali abyśmy zbyt gorliwie nie pracowali.
Była to jakby odwrócona stachanowszczyzna, źródłem jej w moim przekonaniu był bierny opór znienawidzonym władzom. Oczywiście tak zachęceni odpoczywaliśmy coraz częściej, uważając czy nie stoi obok dozorca. Nie przypuszczałem kiedyś na wsi, gdy słyszałem ostrzegawcze głosy moich robotników: ”pany idut”, nawołujących w ten sposób do intensywniejszej pracy w miarę mego zbliżania się, że sam będę miał kiedyś podobne nastawienie psychiczne: udawać pracę, a nie przemęczać się.
Drugą obserwację, jaką wtedy zrobiłem, było nadzwyczaj przychylne nastawienie do nas ludności miejscowej, wręcz przeciwnie niż w Tiotkinie. Sądzę, że przyczyną tego była znacznie inteligentniejsza ludność zamieszkująca jeden z najważniejszych ośrodków przemysłowych w Rosji, która lepiej zdawała sobie sprawę z niesłusznie przypadłego nam losu – a może i niemałe znaczenie miał w tym spory odsetek Polaków. Wzruszająca była ofiarność ludności. Rozdawano nam chleb, tytoń, papierosy. Dowiadywaliśmy się od niej jakie są ceny produktów. Otóż para butów kosztowała 600 rubli, ubranie robotnicze około tysiąca. Złoty był wówczas zrównany z rublem, można więc było sobie wyobrazić, że ceny w Polsce były tylko drobnym ułamkiem tego co tu robotnik za towary płacił. Raz zapytałem kobietę przechodząca przez park ze świńską głową pod pachą, ile za nią zapłaciła. Powiedziała, że 60 rubli. U nas taką mniej więcej cenę płacono za całą utuczoną świnię. A towary tutejsze były niezmiernie liche. Opowiadała mi jedna z pielęgniarek tutejszego szpitala, Polka, że posiadała na książeczce oszczędności dość ładny kapitalik kilkunastu tysięcy rubli, nie ma jednak z niego żadnego pożytku, wobec drożyzny i złej jakości towarów nic porządnego nie może sobie kupić.
Jako przykład już niecodziennej ofiarności i miłości bliźniego posłużyć może następujący fakt: podczas jednego z naszych posiłków w jadalni, zbliżyła się do stołu, przy którym siedzieli żołnierze-jeńcy, kobieta w łachmanach z dzieckiem na ręku i bez słowa położyła bochenek chleba, po czym odeszła.
Praca w ogrodzie była najprzyjemniejsza, bo dawała możliwość kontaktu z ludnością, zwłaszcza, że nasz dozorca, stary ogrodnik dawniej pracujący w Holandii, przymykał oczy na wiele rzeczy, o ile sam nie był kontrolowany. Z chwilą jednak gdy przychodzili do nas rozmaici dygnitarze bolszewiccy, wtedy i on stawał się groźny przynaglając do pospiechu. Dygnitarze wymyślili normę akordową każąc dozorcy wydzielić i odmierzyć spore kawałki gazonu, który mieliśmy skopać. Nie przejmowaliśmy się jednak tym zbytnio, bo dygnitarze nie pozostawali u nas długo, a przychodzili rzadko.
Znacznie uciążliwsza była praca w kopalni lub nad nią, dokąd po kilku dniach zaczęto nas wołać. Tutaj o porozumiewaniu się z ludnością nie mogło być mowy. Do robót pod ziemią wybierano młodych, nie byłem więc tam ani razu, natomiast pracowałem nad kopalnią przy rowie, który miał odprowadzać wypompowaną wodę z kopalni. Robota była ciężka, ale znacznie bezpieczniejsza niż pod ziemią. Trzeba było odrzucać ciężką, rozmokłą glinę na jeden bok rowu szerokiego na cztery metry. Każdy z nas dostał odcinek, który miał wykopać. Jeśli ktoś słabszy nie podołał robocie na czas, musieli mu pomóc sąsiedzi. Zresztą sama aura zmuszała do pracy, miejsce było odsłonięte i zimny wiatr dął niemiłosiernie, zamarzlibyśmy, gdybyśmy się porządnie nie ruszali, a wymigiwać się nie było można. Po takiej pracy mieliśmy zaledwie siłę dowlec się do baraku i wielu z nas rezygnowało z czekającej o północy kolacji.
Toteż staraliśmy się o powtórny przydział pracy w ogrodzie. Pogoda była przepiękna, miedzy drzewami zacisznie i ciepło. Po skończonym kopaniu gazonów kazano nam karczować akacje. Przy tej robocie ukłułem się dotkliwie kolcem drzewa w palec, a lekceważąc rankę, nie zdezynfekowałem jej, skutkiem czego nabawiłem się potem ostrej flegmony, która o mały włos nie wyprawiłaby mnie na tamten świat. Na razie jednak, nie spodziewając się niczego złego podjąłem starania o zwolnienie mnie z ciężkich robót w ogóle, bo groziło mi powtórne wezwanie do kopalni.
Było nas kilkunastu, których stan fizyczny nie pozwalał na dłuższą pracę, nawet w ogrodzie. Zameldowaliśmy się jako chorzy i prosili o zbadanie. Bez specjalnych trudności dostaliśmy zwolnienie na jeden dzień i udaliśmy się do „bolnicy”(szpital).
Szpital był dość dobrze zorganizowany, posiadał oddziały: chirurgiczny, wewnętrzny, laryngologiczny itp. Każdy więc zgłosił się do tego oddziału, który go interesował. Pan Dwernicki i ja zgłosiliśmy się do ocznego, bo obaj mieliśmy słaby wzrok i na tej podstawie spodziewaliśmy się uzyskać jak najprędzej zwolnienie. Zdziwiliśmy się niepomiernie, gdy dowiedzieliśmy się, że ten oddział obsługuje wenerolog. Po cóż więc są oddziały, jeżeli w nich nie pracują specjaliści? Lekarze, którzy nas badali orzekli, że na własną rękę decydować nie mogą, ale za kilka dni przybędzie komisja, która zadecyduje. Tymczasem zarząd, nie zważając na nasza niezdolność do pracy, czynił wielkie starania, aby nas skłonić do dobrowolnego pozostania w kopalni. Tłumaczono nam, że jeżeli zapiszemy się na stałych robotników, będziemy traktowani na równi z innymi, a przestaniemy być jeńcami. Wynagrodzenie nasze będzie wynosić 300 rubli, z czego 200 będzie potrącane na utrzymanie. Wiedzieliśmy już jednak, że za pozostałe 100 rubli nic kupić nie moglibyśmy, a brakowało nam odzieży ciepłej, obuwia, bielizny. To więc wynagrodzenie nie mogło  nikogo z nas zachęcić do pozostania, natomiast każdy spodziewał się, że po zwolnieniu będzie mógł łatwiej, jako niezdolny do pracy, dostać się do domu. Oczekiwaliśmy więc, z niecierpliwością, przyjazdu komisji.
Niektórzy, chcąc sobie zapewnić korzystny jej wynik, chodzili do szpitala, gdzie jako chorzy poddawali się leczeniu. A ponieważ wszyscy byliśmy wycieńczeni i słabi, przeto wynajdowanie rozmaitych dolegliwości nie było trudne. Trzeba przyznać, że i ze strony personelu lekarskiego spotykaliśmy się z pomocą i życzliwością, zwłaszcza wiele dobrego doznaliśmy od pielęgniarki – Polki.
Czas oczekiwania skracaliśmy sobie grą w szachy. Kilku z nas zrobiło ładne figurki z drzewa lub ugniotło takie z chleba. Urządziliśmy sobie nawet turniej szachowy, w którym brało udział 20 osób. Mistrzem został pan Dwernicki.
Do naszego grona przybył pan Jasieniak, restaurator na dworcu kolejowym w Rawie Ruskiej. Był on już wprawdzie z nami w Tiotkinie, ale dopiero teraz dał się poznać jako doskonały narrator anegdot i niewyczerpany w rozmaitych dowcipach. Ci z nas, którzy nie zostali doszczętnie obrabowani, kupowali w budce znajdującej się pomiędzy naszym barakiem a kuchnią, bułki i kawę, a częstując nas tymi specjałami urządzali prawdziwe rauty podczas których wśród śmiechów i żartów staraliśmy się zapomnieć o tym co nas gnębiło. Nasze kółko i w nocy trzymało się blisko siebie. Mnie przypadło miejsce koło pana Kozłowskiego, z którym dzieliłem się swoim największym skarbem, perskim dywanem, rozścielając go na mokrych deskach naszych pryczy.
Parę razy urządzano dla nas, tak jak w Tiotkinie – kino. Tym razem nie mieściło się ono na podwórzu, lecz w dużej sali. Treść przedstawień obracała się wyłącznie wokół rewolucji październikowej. Parę razy musieliśmy na tej sali wysłuchać przemówień agitacyjnych. Były one tylko powtarzaniem oklepanych do niemożliwości haseł bolszewickich.
Wreszcie zaczęła urzędować komisja lekarska. Zostaliśmy wezwani do szpitala, gdzie nago, jak przy asenterunku (komisja wojskowa), defilowaliśmy przed gremium komisji, złożonej w przeważnej części z kobiet, które stosownie do tutejszych obyczajów nie okazywały najmniejszego zażenowania. Niespodziewanie komisja okazała się względna, na 40 osób z naszej sali mniej więcej połowa okazała się niezdolna do robót w kopalni. Względność ową przypisuję okoliczności, że dnia poprzedniego przyjechał tu nowy, duży transport jeńców, zarząd, więc miał większy wybór i postanowiono zatrzymać tylko najsilniejszych. Tego samego dnia mieliśmy odmaszerować na stację odległą o kilka kilometrów.
Dano nam na drogę chleb, ale o gorącym posiłku już mowy nie było. Znów trzeba było ustawić się czwórkami i czekać rozkazu wymarszu. Godziny mijały, a rozkazu nie było. Postanowiłem wiec skorzystać z tego i zgłosić się jeszcze do szpitala dla opatrzenia palca, który właśnie zaczął się obierać. Prosiłem więc żołnierza aby mnie puścił, bo opatrunek nie potrwałby dłużej niż parę minut. Nie chciał mnie jednak puścić twierdząc, że lada chwila ruszyć możemy, a sprawa palca to drobiazg, „niczewo”. Tym sugestywnym słowem przekonał mnie i zrezygnowałem z opatrunku, ale źle na tym wyszedłem.
Upłynęła jeszcze godzina czekania, mogłem więc śmiało wyrwać się do szpitala zanim dano w końcu sygnał do wymarszu. Szliśmy wśród wspaniałych urządzeń do ładowania rudy żelaznej, której całe pociągi odchodziły stąd co dzień do Niemiec. Jedno z nich tak mnie zajęło, że zostałem w tyle, aby mu się przyjrzeć, ale zaraz przyskoczył strażnik i pchnął mnie z całej siły. Był to jedyny raz, kiedy bolszewik odniósł się do mnie w ten sposób.

VI.    Powrót do kraju i do rodziny
Po półgodzinnym marszu znaleźliśmy się z towarzyszami przed towarowymi wagonami. Wraz z naszą, 20 osobową grupa, do kraju wracało około 200 osób.

                                                                 Pogladowa mapa trasy powrotu z Krzywego Rogu do Lwowa

Urządzenie w wagonach było takie samo jak w tych, którymi tu przyjechaliśmy. Starszym naszego wagonu został pan Czekajło, przedwojenny egzekutor podatkowy. Okazał się dobrym towarzyszem pomimo niesympatycznej funkcji pełnionej dawniej. Brał udział swego czasu w wojnie polsko-ukraińskiej, miał żołnierskie zacięcie i zdolność przeprowadzenia swej woli. Objawiło się to zaraz następnego dnia podróży, kiedy to zauważył, że wszystkie najlepsze miejsca na górnych pryczach pozajmowali Żydzi, których w naszym wagonie była połowa i pomimo ich opozycji, włącznie z uciekaniem się do władz, przeprowadził zmianę i nam pokrzywdzonym te miejsca oddał. Wyszedłem dobrze na tym uzyskując miejsce przy okienku, a należało mi się ono ze względu na wzmagającą się gorączkę.
Dawano nam chleb, cukier i herbatę, ale nie zważałem na nic, leżałem jak kłoda. Flegmona ręki czyniła gwałtowne postępy, a ból gruczołów stawał się nieznośny, chwilami traciłem przytomność. Koledzy na najbliższej stacji zaczęli rozglądać się za lekarzem. Pan Ludwig znalazł takiego w sąsiednim wagonie. Był jeńcem tak jak my a pochodził w Włodzimierza Wołyńskiego. Przyszedł zaraz do nie i przystąpił do przecinania wrzodu, nie mając zaś żadnych narzędzi posługiwał się igłą, która dezynfekował w prymitywny sposób nad świecą. Po operacji założył opatrunek, a na najbliższej stacji wyprowadził mnie do ambulatorium Kasy Chorych. Lecznica znajdowała się niedaleko dworca, ale droga do niej pozostanie mi na zawsze w pamięci: bagna, które trzeba było przebrnąć w gorączce przy zupełnym opadnięciu z sił były chyba największe jakie dotychczas, w sensie przeszkód, przebrnąć musiałem.
Lekarka założyła mi wcale dobry opatrunek, po którym poczułem się zaraz lepiej, a dr Dobrowolski – mój opiekun- zaopatrzył się zaraz w materiały opatrunkowe, aby mi nazajutrz zmienić te, które założyła lekarka. Zajął się bardzo gorliwie moją osobą i gdyby nie on, nie wiem czy byłbym wyszedł z tej opresji.
Podróż nasza trwała jeszcze dwie doby. Dłużyła mi się ogromnie. Byłem tak wyczerpany po przebytej gorączce, że każdorazowe wyjście z wagonu stawało się niezwykle uciążliwe. Nie mogłem się bowiem opierać na chorej ręce, a wagony były wysokie i nie miały stopni. Jechaliśmy stale prawą stroną Dniepru na północ. Krajobraz był monotonny i przypominał ten, jaki widzieliśmy jadąc do Tiotkina. Pola wszędzie niedbale uprawiane, dopiero teraz w listopadzie zaczynano orki jesienne. Za Żytomierzem krajobraz zmieniał się powoli, pojawiały się lasy brzozowe i olchowe, co świadczyło, że zbliżamy się do bagien poleskich, czyli do granicy.
Nad wieczorem zajechaliśmy do stacji Olesk. Kazano nam wysiadać. Noc była tak ciemna, że nie widziało się nic. Zgubiłem wtedy pana Kozłowskiego, a do mnie podszedł jeden z towarzyszy, krótkowidz jak ja z prośbą abym mu pomógł w przejściu. Zwróciłem mu uwagę, że nie będzie miał ze mnie wiele pożytku, ale gdy nie ustępował, wziąłem go pod rękę i zacząłem postępować za innymi. Wpadliśmy od razu w wielka kałużę błota, gdzie w lepkiej glinie o mało nie pogubiliśmy trzewików. Poczułem w nogach nieznośny chłód, co po takiej gorączce mogło łatwo sprowadzić zaziębienie. Szczęściem ta uciążliwa droga nie trwała długo. Doszliśmy do obszernego budynku, gdzie kazano się nam rozlokować. Był to teatr ludowy- jak w Olchowcu, na początku naszej niewoli- ale nie było już mowy o słomie. Każdy układał się na podłodze. Rad byłem z mego dywanu, którym, po zdjęciu mokrych bucików, owinąłem się cały aby się rozgrzać, rezygnując z kolacji. Na szczęście przyniesiono zupę do sali.
Nazajutrz, wysuszywszy buty na piecu, wyszedłem się obmyć .Tym razem naszą łazienką był staw z lodowatą wodą. Obok stawu leżały dwa zdechłe konie. Widok wojenny, choć tu wojny nie było. Były spętane, prawdopodobnie puszczono je wieczorem na pastwisko, w nocy dął silny wiatr ze śniegiem, a konie pozbawione ruchu zmarzły i nikt się o to nie zatroszczył. Był to charakterystyczny obrazek dla stosunków sowieckich. Wszystkie konie zostały znacjonalizowane, więc ludzie przestali o nie dbać, albo tylko o tyle, o ile można się było spodziewać kontroli, ta zaś nigdy nie zastąpi „oka pańskiego, które konia tuczy”. Los koni jest w sowietach pożałowania godny. Wszystkie, które widziałem, bądź na roli, bądź na terenach woskowych, bądź nawet kawaleryjskie, miały wygląd opłakany. Te dwa leżące trupy miały gorzka wymowę: pouczały jakie ogromne wartości materialne marnują się w sowietach.
Po porannej zupie zjawiło się kilku urzędników i oznajmili nam, że za kilka godzin, względnie na drugi dzień, o ile nie spóźnią się wagony, zostaniemy odstawieni do Sarn, gdzie nas definitywnie zwolnią i każdy będzie mógł jechać dokąd chce. Otrzymamy po pięć rubli na wyżywienie i poświadczenie, że byliśmy jeńcami wojennymi. Podchodziliśmy kolejno do stołów, przy których siedzieli urzędnicy i każdy z nas podawał stację, do której chce się udać. Gdy powiedziałem, że zamierzam udać się do Lwowa, urzędnik udając zdziwienie i zaglądając do wykazu zapytał: „Czemu do Lwowa, a nie do Kopyczyniec, przecie tam jest wasza ziemia”. Usłyszawszy to pytanie, jakby zachęcające mnie do powrotu na miejsce gdzie jako ziemianina natychmiast powtórnie by mnie aresztowano, porwał mnie gniew. W pierwszej chwili chciałem mu powiedzieć, że to nie jego rzecz dokąd jadę, ale pohamowałem się i pokazując obandażowana rękę oświadczyłem, że czuję się chory i muszę jechać do szpitala we Lwowie.
W rzeczywistości wybrałem Lwów przypuszczając, że żona z dziećmi już tam do mojej matki dojechała nie czując się na wsi bezpieczna. Otrzymałem więc od urzędnika zaświadczenie, że byłem jeńcem wojennym i udaję się do Lwowa i na mocy tego dokumentu przysługiwał mi bezpłatny bilet do tej stacji. Drugi urzędnik wręczył mi 5 rubli jako zarobek za pracę w kopalni!
Potem zaczęło się czekanie na pociąg. Nocowaliśmy jeszcze w teatrze. Nazajutrz spostrzegłem brak flaszeczki ze spirytusem kamforowym, która otrzymałem w szpitalu jako dezynfekcję i w braku wody mogłem twarz bodaj trochę obmyć. Dzięki energicznej interwencji odzyskałem  flaszeczkę. Schował ją żołnierz umysłowo chory, dołączony w drodze do naszego transportu. Mieliśmy z nim wiele kłopotu, to chciał uciekać w ciemna noc z pociągu w ruchu, to wyrzucił koc sąsiada przez okno itp. Bardzo deprymująco działał na nas, a nabawił się choroby na skutek zajść wojennych.
Pociąg miał nadejść dopiero po południu, wybraliśmy się więc na poszukiwanie lepszej wody do picia, bo ta, która była tu wprost zagrażała zdrowiu. Nie będąc już ściśle kontrolowani, mogliśmy oddalać się trochę na własną rękę. Zaszliśmy w ten sposób do przedszkola, gdzie rzeczywiście znaleźliśmy lepszą wodę. Przy sposobności wdaliśmy się w pogawędkę z kierowniczką, która okazała się gorliwą wyznawczynią teorii Marksa. Przez cały czas pobytu w Sowietach, był to jedyny raz, gdy słyszałem same pochwały ustroju z ust osoby, która nie była oficjalną agentka komunistyczną.
Tegoż dnia nastąpił nasz wyjazd do Sarn, czyli dawnej stacji granicznej Polski. W drodze któryś z kolegów kupił chleb pochodzący już z polskiego terenu, zachwycaliśmy się nim, bo wszystko co polskie wydawało się nam lepsze: powietrze zdrowsze, krajobraz weselszy; radość, że jedziemy do Polski nie miała granic.
Do Sarn dojechaliśmy 5 listopada przed południem. Stacja była dwustronna, z jednej strony szerokie tory rosyjskie, z drugiej normalne, polskie. Pociąg do Lwowa miał odejść dopiero wieczorem. Mając wiec około 8 godzin czasu udałem się do lekarza dla zmiany opatrunku. Idąc ulicami doznawałem miłego wrażenia, że jestem na wolności, a wychodząc od lekarza zdziwiłem się wręcz, że nie czeka na mnie żaden bolszewik – opiekun.
Sarny to miasteczko w połowie żydowskie, ale po nieporządkach sowieckich wydało się nam schludne i sympatyczne, cieszyły napisy polskie, które jeszcze rosyjskimi nie były zastąpione. Najwięcej jednak cieszyła mowa polska, którą już mogliśmy się wszędzie porozumieć bez uciekania się do jakiegoś vol a pucku (Sztuczny język stworzony jako międzynarodowy w 1879 r. przez M. Schleyer’a – nazwany volapuk, po polsku znany bardziej jako wolapik) rusko-rosyjskiego. Bez trudu dopytaliśmy się o jakąś chrześcijańską, porządną restaurację, gdzie protekcyjnie, za nasze 5 rubli mogliśmy zjeść obiad. Znalazłszy się kulturalniejszym środowisku, odczuliśmy, że nasz wygląd pozostawia wiele do życzenia: ubrania nasze były brudne, zniszczone i podarte, włosy długie, brody niegolone, a ponieważ była niedziela nie mogliśmy iść do fryzjera. Wstydząc się naszego wyglądu, zasłanialiśmy, o ile to było możliwe, bardziej zniszczone części naszego ubioru, a mimo to obserwowano nas jako ludzi o dobrych manierach, ale wyglądzie apaszów, więc zaczęliśmy nadrabiać miną i szczerym śmiechem, którym rozbrajaliśmy podejrzliwość w stosunku do nas. Obok siedzieli nasi dotychczasowi dozorcy, wychodząc ukłonili się nam pierwsi okazując tym szacunek, który acz w niewoli, umieliśmy zdobyć.
Pociąg wileński do Lwowa miał kilka godzin spóźnienia. Czekamy cierpliwie na dworcu, a tymczasem tłumy chcące się do niego dostać rosną tak, że zaczynami wątpić czy w ogóle dostaniemy się sami. Pan Kozłowski, któremu obiecałem pomóc przy wsiadaniu jako ułomnemu, nie wiele mógł na mnie liczyć bo sam miałem chorą rękę. Zimny wiatr dął wściekle, czekanie robiło się coraz przykrzejsze, w końcu nadszedł pociąg, z daleka widać jednak, że jest już przepełniony, a tu tłumy chcą się do niego wedrzeć. Przy tym panują zupełne ciemności, bolszewicy bowiem nie uznają oświetlania wagonów. Nadzieja dostania się była minimalna, ale szczęście nam sprzyjało, wepchnęła nas do środka prąca z tyłu fala ludzi. Znaleźliśmy się w korytarzu pełnym Żydów, a w Kowlu, gdzie wysiadło parę osób, nawet usiąść w przedziale. Byłem tak wyczerpany, że zasnąłem zaraz. Nie wiedziałem co się stało z innymi towarzyszami i dopiero we Lwowie przekonałem się, że wszyscy jakoś dostali się także, wskakując w razie potrzeby i przez okna.
Rano dojechaliśmy do Brodów. Po rosyjskich stosunkach wydała mi się dziwna mnogość stacji.  Z przyjemnością słuchałem głosu przekupni.
W Busku musiałem się rozstać z panem Kozłowskim, gdyż postanowił jechać do siebie do Ochrymowic koło Zbaraża i miał się przesiąść do pociągu idącego do Tarnopola. Żal mi było rozstać się z nim, choć znacznie starszy, a w dodatku kaleka, świecił nam wspaniałym przykładem chrześcijańskiego znoszenia dopustów Bożych. Jego żywa wiara była źródłem pogodnego humoru, którym krzepił nas w najcięższych chwilach.
Wysiadłem we Lwowie na Podzamczu, ale nie mając pieniędzy udałem się piechotą do mieszkania mojej matki. Po drodze zatrzymywało mnie parę osób pytając czy dywan przewieszony przez moje ramie jest na sprzedaż. Pytania te dziwiły mnie, bo nie wiedziałem, że ogarnęła wszystkich gorączka sprzedaży swoich rzeczy. I ja potem musiałem sprzedawać aby żyć. Na razie nie wdawałem z nikim w rozmowy, a tylko spieszyłem aby jak najprędzej zobaczyć się z rodziną. Po drodze widziałem zniszczone bombardowaniem miasto i lęk mnie ogarniał na myśl w jakim stanie jest nasza kamieniczka. Ostatkiem sił dobiegłem do ulicy Chmielowskiego 11 gdzie mieszkała moja matka i z niewymowną ulgą zobaczyłem z daleka, że dom stoi. Matkę zastałem zdrową, żony i dzieci nie było.
Szczęśliwym zbiegiem okoliczności tego samego dnia przyjechał gospodarz z Sidorowa, od którego dowiedziałem się, że żona i dzieci mieszkają jeszcze we dworze i są zdrowi. Napisałem list do domu oznajmiając swój szczęśliwy powrót i posłałem przez gospodarza.
Na drugi dzień przyprowadziłem garderobę do porządku, ogoliłem się i wyszedłem na miasto. Było to 7 listopada i obchodzono właśnie rocznicę rewolucji bolszewickiej. Ulicami maszerowały oddziały Czerwonej Armii, wszędzie mnóstwo transparentów z hasłami bolszewickimi. Naprzeciw teatru powstał jakiś pomnik otoczony czerwonymi flagami, które oświetlone wieczorem od dołu sprawiały wrażenie płomieni wytryskujących z wnętrza ziemi. Zdawało się, że piekło otwarło się w tym miejscu i wyrzuca swe ognie na naszą ojczyznę. Bolał mnie widok dzieci, które tak często widywaliśmy podczas naszych obchodów religijnych lub patriotycznych, użyto teraz do szerzenia kłamliwych haseł.
Rozmyślałem: na agitację bolszewicką musimy odpowiedzieć przeciw-agitacją: dobrym przykładem. Nie mamy dziś prasy, radia ani żadnej prasy. Wszystko nam odebrano prócz jednej rzeczy: potęgi dobrego przykładu. Podobnie jak podtrzymywała nas w czasie niewoli, podtrzymywać nas będzie teraz, gdy skończyła się niewola osobista, a zaczęła niewola ojczyzny.