spisane w latach 1955-1960

 
                                                                           Rozdział I

         Mija 10 lat od kapitulacji Niemiec, a prawie czternaście od mego powtórnego powrotu z Rosji sowieckiej, na czym zakończyłem I tom wspomnień (zatytułowany: „ Dwa razy w niewoli bolszewickiej”).
   Ileż to zawodów przeżyło się w tym czasie!   Postanowiłem opisać to ciągłe wahanie się pomiędzy nadzieją a rozczarowaniem. Nie chodzi mi tu przy tym o wykazanie naszych cierpień, inni mogli ich mieć więcej, lecz wykorzystanie ich jako tła przesuwających się zjawisk politycznych i ekonomicznych, z których będzie można na przyszłość wyciągnąć pewne wnioski.
   Wróciwszy w lipcu 1941 z Rosji do Lwowa, mieszkałem tam z rodziną w mojej realności przy ul. Chmielowskiego 11 aż do końca kwietnia 1944 (z kilkoma miesięcznymi przerwami).
   Gdy ostatkiem sił dowlokłem się z Rosji do Lwowa zastałem aprowizację domu w opłakanym stanie: nie zrobiono żadnych zapasów przed wybuchem wojny niemiecko-bolszewickiej. W mieście o żywność było niezmiernie trudno a i gotówki nie było aby ją kupić po wyższych cenach.
   Musiałem się natychmiast postarać o poprawę tego położenia. W tym celu przeznaczyłem na sprzedaż buty z cholewami a uzyskawszy tym sposobem nieco gotówki, dzięki czemu mogliśmy przeżyć parę tygodni, zwróciłem się natychmiast listownie do mego oficjalisty mieszkającego stale w Sidorowie z prośbą, aby w jakikolwiek sposób zorganizował dla nas dostawę żywności, i to jak najszybciej, bo głodujemy.
   Pisząc tak, miałem nadzieję, że Niemcy zwrócą mi mój majątek. Tego samego co ja spodziewała się i większość ziemian a nawet chłopi. Dlatego nie trudno było zebrać pomiędzy życzliwymi nam ludźmi w Sidorowie pewna ilość mąki, kaszy, tłuszczów i innych produktów, załadować to wszystko na wóz i pod opieką byłego fornala i gajowego odstawić to dobrymi, fornalskimi końmi do Lwowa.
   Była to jedna z milszych chwil w tych czasach, gdy tuż przed rozpoczęciem naszego mizernego obiadu, zgłasza się do mnie mój dawny fornal zawiadamiając, że wóz z żywnością dla nas z Sidorowa czeka przed rogatkami miasta i ktoś z nas musi tam pójść, aby rozmówić się z władzami na wypadek, gdyby chciały tę żywność skonfiskować.
  Żona moja ze swoja siostrą (Kingą z Trzecieskich Moysową) poszły tam natychmiast i łatwo otrzymały pozwolenie na wprowadzenie naszej fury. Z prawdziwym rozczuleniem oglądałem moje fornalskie konie, jedne z najlepszych, których już prawie dwa lata nie widziałem.
   Wóz był pewien żywności, mogliśmy więc na pewien czas nie bać się głodu. Gajowy wręczył mi wykaz przysłanej żywności, na którym zaznaczono od kogo pochodziły rozmaite produkty.
   Wykaz ten przechowywałem starannie w nadziei, że gdy tylko powrócę do Sidorowa, będzie to jednym z mych pierwszych obowiązków: zwrócenie otrzymanych obecnie prowiantów. Niestyty spotkał mnie tu zawód: majątku mi nie zwrócono, jak zresztą nikomu, wobec czego nie mogłem dotychczas uiścić się z sąsiedzkich długów, a wręczony mi wykaz spoczywa miedzy aktami, czekając na załatwienie.
   Swoją droga wiedziałem z góry, że nie każdy zechce przyjąć ode mnie zwrot żywności, nawet wtedy gdybym mógł to uczynić. Wszak podczas okupacji bolszewickiej przyjęliśmy niejeden dar od naszej byłej służby lub robotników ofiarowany szczerym sercem. O oddaniu tych produktów mowy być nie mogło bez głębokiego zrażenia sobie życzliwych nam ludzi.
   Pamiętam rozmowę moją na ten temat z murarzem sidorowskim, Leopoldem Szajną, który przed rokiem przyjechał w swoich sprawach do Lwowa. Przywiózł mi przy sposbności trochę mąki pszennej, o którą było wówczas trudno. Gdy go zapytałem ile jestem mu winien, odpowiedział że nic, bo gdybyśmy zaczęli rachować się, to okazałoby się, że nie ja, ale on jest mi winien, gdyż przy podziale gruntów przez bolszewików przypadły mu dwa morgi pszenicy z łanu „za sośniną”. Z tych dwóch morgów zebrał równo 30 cetnarów dorodnej pszenicy. Tak więc mąka to tylko zadatek przyszłego uregulowania rachunków.
   Sumienność w wywiązywaniu się ze swych zobowiązań była właściwa Polakom z tamtych stron. Wzruszyła mnie wtedy głęboko: przyjąć grunty przy podziale musieli, bo w przeciwnym razie groziła Syberia, ale chcieli rozliczyć się z właścicielami rzetelnie, aby nic nie mieć na sumieniu. Przeszkadzałoby im to modlitwie.
                        X                                     X                                            X
   Widząc, że mój pomysł sprowadzenia żywności ze Sidorowa został uwieńczony tak dobrym skutkiem, postanowiliśmy wykorzystać parę koni i pojechać nią do Sidorowa i sprowadzić jeszcze jedną furę żywności oraz trochę przedmiotów, które moja żona poukrywała pomiędzy tamtejszymi gospodarzami.
   Ponieważ czułem się jeszcze zbyt osłabiony po niedawnym powrocie z niewoli, przeto tylko moja żona z córką (Teresą) udały się trzeciego dnia tamże, po należytym wypoczynku koni. Jechały przez Złoczów, Tarnopol i Trembowlę. Nocowały po drodze u napotkanych przypadkowo gospodarzy wiejskich. Wszędzie były przyjmowane gościnnie. W ten sposób, jadąc rzemiennym dyszlem, dowlokły się do Sidorowa pokonując wciągu 3 dni 280 km, na wzór naszych pradziadków.
    W Sidorowie zajechały do naszego dawnego gajowego. Gdy rozeszła się wieść o przyjeździe mej żony z córką, wywołała na wsi ogólne poruszenie. Wszak to przyjechała dziedziczka, która 18 lat przebywała miedzy ludźmi z Sidorowa, znała każdego, nie jednemu dobrze poradziła i pomogła, razem z nimi śpiewała w kościele sidorowskim Godzinki i Gorzkie Żale, a gdy trzeba było, to i motykę do reki wzięła i razem z nimi stawała do pracy w polu i ogrodzie.
    Cenili sobie ludzie tę bezpośredniość i brak dumy, toteż gdy niespełna dwa lata temu wyjeżdżała z Sidorowa, próbowali ją zatrzymać, obiecując ukryć przed władzami bolszewickimi, ale pomimo tych próśb ponawianych z płaczem nie można było ryzykować dalszego pobytu w majątku, który i tak przeciągnął się do pierwszych dni grudnia. Nikogo wtedy z ziemian już w majątkach nie było.
   Z odwiedzających moja żonę i córkę najpierw pojawiła się gremialnie dawna służba folwarczna, która z małymi wyjątkami nadal mieszkała na wsi, co uważałem za dobry objaw gospodarczy, pomagając nieraz do zabudowania się na wsi.
   Każdy z odwiedzający uważał za swój obowiązek złożyć jakiś dar: ten przyniósł kawał kiełbasy lub słoniny, ten ofiarował kopę jaj, lub woreczek z kaszą lub mąką. Z tych darów, składanych z tak dobrym sercem, że trudno ich było nie przyjąć, uzbierała się wcale pokaźna ilość wiktuałów. Sytuacja aprowizacyjna Lwowa była tak zła, a przydziały niemieckiej żywności tak śmiesznie małe, że dary te, trzeba przyznać, były bardzo pożądane.
   Przynosiła je przeważnie ludność polska (a wiec nie tylko służba), ale i wśród ludności ruskiej znajdowali się tacy, którzy pamiętali o nas. Zresztą sam gajowy, który gościł moją żonę i córkę, był Rusinem(dawna nazwa Ukraińców).
   Rozmawiając wiele z ludźmi sidorowskimi, żona zauważyła ogólną radość z odejścia bolszewików, zarówno wśród Polaków jak i Rusinów. Nieliczne jednostki, które się tym nie cieszyły, nie pokazywały się wcale.
   Podczas tych dwóch lat bolszewicy dali się we znaki tak Polakom jak i Rusinom: kto był gminnym policjantem, sołtysem, lub miał większe poważanie na wsi, zostawał wywieziony bez względu na narodowość o czym przekonałem się sam, spotykając się z tymi ludźmi w więzieniach bolszewickich.
    Najboleśniejszy zawód spotykał wtedy tzw. ”hołowy”, tj. przewodniczących komitetów bolszewickich, które rozdzielały dobytek dziedzica. Często po przeprowadzeniu tego zadania wywożono zbędne „hołowy” rekrutujące się z tzw. warstw ukraińskich w głąb Rosji.
   Wspólna dola zbliżyła do siebie Polaków i Rusinów. Ustały albo przycichły dawne walki narodowościowe, choć z góry było wiadome, że Niemcy wykorzystają tutaj swoją władze, aby te waśnie jak najsilniej zaognić. Ale żeby miało dojść po kilku latach dojść, podczas odwrotu Niemców, do bestialskiego mordowania Polaków przez tzw. Ukraińców, tego nikt wówczas nie przewidywał. Jestem osobiście przekonany, że te ofiary, które padły wówczas w Sidorowie, były spowodowane obca ręką.
   Niejeden z odwiedzających mówił wówczas mojej żonie, że im, chłopom, jak nic nie zrobiła pierwsza wojna światowa (oczywiście z wyjątkiem tych, którzy byli żołnierzami), tak też i druga wojna, z wyjątkiem wywiezionych przez bolszewików, też nic im nie zrobi. Ich nic – mówili- nie wyrzuci z „chłopstwa”, twardy, bowiem los chłopski, jaki był ich udziałem, tak i nadal pozostanie, ale panom to „popadło”- mówili: ich uczyniła ta wojna prawdziwymi nędzarzami.
   Biedacy, tak ufni w sobie, nie spodziewali się, że i na nich Polaków-chłopów przygotowuje się siła, która za kilka lat wyrzuci ich z „chłopstwa” i zagonów i uczyni ich jako „repatriantów zza Buga”, lotnym piaskiem na dalekim Śląsku i Pomorzu.
   Na razie jednak była to jeszcze daleka przyszłość zakryta przed nami. Toteż około teraźniejszych spraw toczyły się rozmowy mojej żony z odwiedzającymi. Z prawdziwym rozrzewnieniem dowiedziałem się z jej relacji, jak to wielu z naszej dawnej służby wspominało sobie mile te czasy, gdy byłem ich przełożonym.
   Jakże źle trafili bolszewicy próbując swego czasu wytoczyć mi oskarżenie o wykorzystywanie robotników. Przesłuchiwali oni wtedy, gdy siedziałem w więzieniu we Lwowie, cały szereg moich pracowników, wzywając ich do Probużnej, gdzie kazano im czekać całymi godzinami na przesłuchanie, aby przez zniecierpliwienie tym łatwiej doprowadzić ich do zeznań niekorzystnych. Mimo to ani jeden, a było ich wielu, nie zeznawał niekorzystnie dla mnie. Teraz zrozumiałem, dlaczego po kilku ostrych przesłuchaniach mnie w Brygidkach, nagle wszystko ustało: nie znaleziono po prostu podstawy do wytoczenia mi procesu, ale jeżeli mimo tego nie zwolniono mnie to, dlatego, że byłem „niepożądanym elementem”.
   Druga rzecz, która została wtedy gruntownie wyjaśniona to jaka była przyczyna pożaru naszego domu. Opowiedziano wówczas zonie, że bolszewicy postawili w pobliżu domu drewnianą wieżę obserwacyjną. Nie korzystali z niej wcale, bo musieli uciekać przed napierającymi Niemcami, ale wiejscy chłopcy widząc nadlatujące samoloty niemieckie wchodzili na tę wieżę aby je lepiej obserwować. Niemcy zaczęli wówczas zrzucać bomby zapalające, które spaliły nie tylko wieżę ale i dom. Jedna bomba przebiła sufit i wpadła do beczki ze smalcem dla głuchoniemych dzieci, które tu mieszkały i uczyły się, a które bolszewicy, uciekając, zabrali ze sobą wraz z nauczycielami. Powstały ogień, przez nikogo nie gaszony, szybko ogarnął cały dom.

                      Dwór sidorowski remontowany po zniszczenich pierwszej wojny światowej

   Mój kochany stary dom przestał teraz istnieć! Budował go jeszcze mój pradziadek, którego jestem imiennikiem, Józef Kalasanty Paygert w 1847-1850. W tym domu przyszedłem na świat, spędziłem całe dzieciństwo i wszystkie wakacje szkolne aż do I wojny światowej. Gdy wojska carskie zajęły tę część kraju, urządzono tam stację opatrunkową i ambulatorium dentystyczne, korzystając z istniejącego na miejscu wodociągu.
   Po zdobyciu tych okolic przez Niemców (1917?) dom uległ pierwszej dewastacji, gdyż urządzono w nim kuźnię i stajnię. Drzwi i okna powyjmowano z zawiasów, poniszczono piece kaflowe, porąbano siekierami posadzki i futryny. Gdy po I wojnie przyjechałem do Sidorowa i zacząłem odnawiać dom, widziałem co krok złośliwe uszkodzenia. Kilka z nich zachowałem dla upamiętnienia barbarzyństwa niemieckiego.
   Cały dom doprowadzałem stopniowo, w miarę posiadanych środków, do porządku. Gdy sprowadziłem tam żonę w 1921 r. prawie wszystkie okna frontowe były zabite deskami, sami bowiem mieszkaliśmy w dwóch pokojach z tylnej strony domu.
   Po ukończeniu robót murarskich, zabrałem się do okien i drzwi, która zamówiłem we Lwowie. Kilka pieców hartmontowskich odrestaurowałem zmniejszając ich liczbę. W ten sposób, co pewien czas przybywał jeden odnowiony pokój.
   Wreszcie w całym domu pozostał do odnowienia duży salon i kilka posadzek do wymienienia na nowe, głownie w jadalnym i bibliotece. Ale z tymi robotami już się wstrzymywałem, czasy były ciężkie, a o gotówkę trudno, natomiast odrestaurowałem w znacznej części dach gontowy, gdyż był on zbyt zniszczony zębem czasu.
   Powtórzyła się teraz historia z I wojny światowej z małymi tylko zmianami: bolszewicy, choć zrabowali wszystkie meble, niektóre dość znacznej wartości, wywożąc je samochodami do Kamieńca Podolskiego, obchodzili się dobrze z samym domem, gdzie powstała szkoła dla głuchoniemych, Niemcy zaś zniszczyli ponownie dom, tym razem już gruntownie.
   Szkoda tego domu nie tylko dlatego, że był mi drogi, ale i dawał schronienie kwestarzom zakonnym, a przede wszystkim przedstawicielom władz, jak np. konserwatorowi zabytków historycznych.
   W Sidorowie znajdowały się dwa cenne zabytki: kościół i ruiny zamku obronnego

.                                                     

                                                    Kościół  sidorowski na przedwojennej pocztówce

Pierwszy był fundowany przez hetmana polnego Marcina Kalinowskiego, że jego rzut poziomy stanowił strzałę, która była herbem Kalinowskich.  Wewnątrz były piękne kapitele korynckie z ciosu i pięć ołtarzy barokowych. Klasztor został zniesiony przez cesarza Józefa II. Utrzymanie proboszcza przejął na siebie rząd austriacki.
   Drugi zabytek, zamek, był położony na pagórku niższym nieco od tego, na którym znajdował się kościół.

                                                            Sidorowski zamek w okresie międzywojennym

Był on otoczony z trzech stron wodą, a czwartej lasem. Do zamku prowadziła brama w baszcie wjazdowej, nad która znajdowała się tablica z herbem Kalinowskich i Strusiów i nieczytelnym napisem łacińskim.

                          

                                                                       Brama wjazdowa do zamku

   Urząd konserwatorski (wojewódzki) dokładał wszelkich starań aby zabezpieczyć zamek przed dalszą ruiną. Toteż pod jego kierunkiem, mając na miejscu pod dostatkiem kamienia, przeprowadzałem, przy pomocy miejscowych, zdolnych murarzy najważniejsze roboty zmierzające do wypełnienia i wyrównania najniebezpieczniejszych wyrw w murach zamkowych
   Ruiny zamku Sidorowskiego należały do największych w okolicy. Podobne były w Buczaczu, Trembowli, Czortkowie i w Jazłowcu. Świadczyły, obok kościołów, o polskości tych ziem, które bezmyślnie i złośliwie odcięto od macierzy w Jałcie linią „Curzona”, dając je temu państwu, które miało chyba ziemi pod dostatkiem.
                                      X                                                 X                                           X
   Tymczasem zbliżała się pora odjazdu żony z Sidorowa. Trzeba się było zająć zapakowaniem zebranych wiktuałów, w czym była pomocą moja córka. Ponieważ o wiezieniu większej ilości produktów pociągiem nie mogło być mowy, przeto pozostawał transport konny, ale tym razem trzeba było wziąć dwie fury, aby pomieścić całą żywność, paszę dla koni i niektóre przedmioty, które zdecydowaliśmy się przywieść do Lwowa.
   Dla zabezpieczenia się przed ewentualnymi niespodziankami ze strony władz wojskowych żona moja uzyskała, dzięki uprzejmości rejenta Mikulego w Husiatynie, pozwolenie przewozu produktów spożywczych do Lwowa, wystawione przez tamtejsze władze „ukraińskie”.
   Uzbrojona w tę bumagę, żona moja udała się w drogę powrotną do Lwowa. Tymczasem była ona już cięższa: krótszy dzień zmuszał do dłuższych postojów, pogoda niezbyt sprzyjała, a silnie obładowane wozy nie pozwalały na przyśpieszenie tempa. Nocując znowu gdzie popadło po różnych zagrodach, dowlekli się po trzech dniach dzielni podróżni do Lwowa.
   Przez całą drogę, pomimo licznych napotykanych oddziałów wojskowych czy żandarmerii, żona nie miała nieprzyjemności z powodu wiezienia żywności. Jedynie pod samym Lwowem, przed rogatką, zatrzymał ją jakiś rozzuchwalony Niemiec, który wskazując na oba wyładowane wozy, wykrzykiwał, że wiezie żywność dla Żydów i że on konfiskuje wszystko.
   Można sobie wyobrazić położenie mojej żony: uniknąć tylu nagabywań władz niemieckich, obronić się za każdym razem przepustka, z Husiatyna, przetrwać tyle niewygód i wpaść wreszcie przed samym celem długiej podróży, to byłaby przykrość niezmierna. Dlatego więc żona widząc, że magiczna przepustka przestała działać, rzuciła Niemcowi, gestem hamowanej rozpaczy pakunek, w którym znajdowało się kilka kilogramów słoniny.  Był on dostarczony przed samym odjazdem z Sidorowa, gdy oba wozy były już całkowicie załadowane. Nie chcąc przysparzać roboty, umieściła ten pakunek koło siebie, nie przeczuwając jak bardzo przyda się on.  Niemiec bowiem otrzymawszy słoninę zmiękł jak wosk i przepuścił oba wozy przez rogatkę mówiąc: „ fahren sie” („jechać”).
   Tak zakończyła się szczęśliwie, choć z przygodami, ekspedycja po żywność do Sidorowa. Umożliwiło to nam przetrwanie całej zimy, ułatwione jeszcze przez to, że podziękowała nam nasza kucharka, która biorąc udział w plądrowaniu palących się sklepów bolszewickich, zaopatrzyła się w najrozmaitsze materiały, które, jak spodziewała się, dadzą jej tyle, że będzie się mogła rozejrzeć za lepszą pracą.
   Z takiego obrotu rzeczy byłem zadowolony i wiedziałem, że żona moja potrafi doskonale ją zastąpić i nie będę już musiał oglądać się na życzenie mojej matki, która kierując się, jak zawsze, sercem, nie chciała narażać kucharki i jej nieletnią córkę na chwilowy niedostatek. Odejście jej z własnej woli uwalniało mnie od liczenia się z takim względami w okresie, gdy aprowizacja stanowiła najważniejszy problem rodziny. Wspominam o tym dlatego, aby zaznaczyć jak wielki wpływ na życie codzienne miało to nieszczęsne plądrowanie sklepów podczas zmiany jednej okupacji na drugą.
   Zaczęły płynąć monotonne dnie długiej i szarej zimy. Wzbudziła ona na pewien czas nadzieję załamania się potęgi niemieckiej wskutek niebywale ciężkich mrozów, ale to co swego czasu zniszczyło armię napoleońską, zdołało ledwie nieco nadkruszyć armię niemiecką: dar organizacyjny i nowoczesna technika zapanowały nad sytuacją i zahamowały zwiększającą się z dnia na dzień liczbę ofiar mrozu.
   Wszędzie zaczęto gromadzić olbrzymie ilości futer, rękawic, śniegowców i wysyłać to pospiesznie na front wschodni. Przy tym rozwinięto potężną propagandę: co chwila grzmiał Goebbels w „Reichu”, że armia niemiecka nie ulegnie siłom przyrody, a wałczący żołnierze mają w swym kraju dość opiekunów, którzy nie pozwolą im zginąć na bezkresnych obszarach rosyjskich. Ale o tym, że tysiące ich już poległo od mrozu, a drugie tyle stało się kalekami na całe życie straciwszy ręce lub nogi, milczała tuba goebbelsowska, o tym nie wolno było nawet na ulicy mówić nie narażając się na niebezpieczeństwo natychmiastowego aresztowania.
   Te mrozy, obok przegranej już bitwy powietrznej o Anglię, były pierwszymi poważniejszymi niepowodzeniami Niemiec. Nie wpłynęło to jeszcze zbyt ujemnie na ducha niemieckiej armii oszołomionej dotychczasowymi sukcesami. Nawet przystąpienie Ameryki do wojny z Niemcami nie zdołało jeszcze podważyć tego ducha. Jako antidotum na te wojnę trąbiono wielką, niezłomną przyjaźń z Japonią, wierząc ze po pierwszych, wspaniałych sukcesach na Malajach sprosta ona sama jedna potędze Stanów Zjednoczonych i Anglii.
   Obie nasze gadzinówki: Gazeta Lwowska i Lemberger Zeitung trąbiły bez przerwy, że trzeba doczekać się końca tej ciężkiej zimy: wtedy będą mogły być zakończone operacja wojenne przeciwko obu stolicom: Moskwie i Leningradowi, poważniejszego, bowiem oporu ze strony państwa, które w kilkumiesięcznej wojnie z Niemcami strąciło około 6 milionów żołnierzy w zabitych, jeńcach i rannych, nie można już oczekiwać oporu, zwłaszcza odkąd strąciło ono takie centra przemysłowe jak Charków, lub surowcowe jak Krzywy Róg.
   Dla nadania zaś tej płytkiej propagandzie lepszego efektu ogłoszono, że sam Fuhrer objął niemieckie dowództwo, on zaś nie powtórzy błędów swych generałów, a jeżeli także na innym froncie, mianowicie w Afryce, spotka armię niemiecka jakieś niepowodzenie, to nie ma ono tak zasadniczego znaczenia na froncie wschodnim, z resztą tam jest „lew pustyni”, Rommel, on na pewno każe sobie za chwilowe niepowodzenie dobrze jeszcze zapłacić.
   Oto tak wyglądała propaganda niemiecka, którą Niemcy podtrzymywali podczas pierwszej, zimowej kampanii w Rosji słabnącego już czasami ducha bojowego.
   A co nas trzymało na duchu w tych ciężkich miesiącach? Myśmy nie potrzebowali krzykliwej propagandy, bo każdy z nas był przekonany o głębokiej słuszności naszej sprawy i każdy wierzył, że zbrodnia musi być ukarana przez sprawiedliwość bożą. Nadto pojawiły się już wtedy tajne gazetki kolportowane w największej tajemnicy. Były one nieraz prawdziwym skarbem, bo w chwilach najcięższych wskazywały, że jeszcze nie wszystko stracone, a podając szczegóły jakiegoś nieznanego niemieckiego niepowodzenia, dodawały nam otuchy na przyszłość. Spodziewaliśmy się wtedy, że wynik tej wojny będzie podobny do wyniku poprzedniej: na wschodzie Niemcy wyjdą obronną ręką, a na zachodzie zostaną zmiażdżeni przez formujące się już przeciwko nim armie angielskie i amerykańskie. Toteż wypowiedzenie Niemcom wojny przez Amerykę, było dla Polaków wydarzeniem równie radosnym jak wybuch wojny niemiecko-bolszewickiej dla Anglików.
   Jeszcze więcej cieszyli się tym Żydzi, których położenie stawało się coraz trudniejsze. Z początku kazano im składać ogromne okupy, grożąc, że w przeciwnym wypadku zostaną pozbawieni mieszkań i wszystkich ruchomości. Podczas największego nasilenia się mrozów mówiło się wprost, że będą zabierane Żydom futra dla żołnierzy na froncie.
   Wówczas to jeden Żyd, znany mi jako dawny kupiec zbożowy, bo mieszkający naprzeciwko, przyniósł do nas owe futra do przechowania. Oczywiście nie odmówiłem mu tej przysługi, bo nie zdawałem sobie sprawy jakimi to grozi konsekwencjami; ale o tym później.
   Narazie oczekiwaliśmy rozstrzygających wydarzeń na zachodzie. Te jednak nie nadchodziły: o lądowaniu wojsk sprzymierzonych we Francji nie mogło jeszcze być mowy, zwłaszcza, że obie floty poniosły znaczne straty w skutek szczęśliwej z początku dla Niemców, wojny podwodnej.
   Dłużyły się wiec dnie rozpoczynającej się już wiosny, a tu wyczerpywały się przywiezione z Sidorowa zapasy jak również gotówka ze sprzedaży różnych ruchomości.
   O zwrocie majątków ziemskich nie było już mowy. Niemcy wzięli je we własną administrację, ustanawiając w nich swoich rządców.  Uważali je bowiem za tzw. zdobycz wojenną przeznaczoną do obdarzania nią swych odznaczonych krzyżem zasługi.
   Namawiano mnie, abym ubiegał się o stanowisko kierownika takiego majątku, byle nie własnego. Nie mogłem jednak przyjąć tej propozycji. Niemcy wskutek swej buty byli wówczas odpychający, a znając swoją wybuchowość, obawiałem się starcia z jakimś Niemcem, co mogłoby mieć dla, mnie tragiczne następstwa.
   Na razie postanowiłem zająć stanowisko wyczekujące obserwując bacznie dalsze postępowanie Niemców.
      Porównując ich okupację z bolszewicką, zauważyłem dziwną zbieżność obu systemów totalnych: oba posługiwały się policją złożoną z ludzi oddanych im na śmierć i życie, wyzbytych zwykle wszelkich hamulców moralnych. U bolszewików nazywali się oni NKWD, a u Niemców- Gestapo. Tamci wywozili na Syberię, ci – w głąb Niemiec, zwykle na roboty do tamtejszego chłopa – „Bauera”, albo, co znacznie gorzej, do obozów koncentracyjnych.
   Jeszcze wówczas nie wiedziano wiele o okrucieństwach niemieckich w tych obozach, ale to, co przenikało do naszej świadomości, wystarczyło, aby wzbudzić wstręt do oprawców niemieckich, do ich niepohamowanej nienawiści do Polski.
   Przyszły aresztowania, których ofiarą padli ludzie tacy jak profesor Bartel. Zaczęły się one już właściwie parę tygodni po zdobyciu Lwowa. Lista ich jest długa, a wymierzona została głownie przeciwko naukowcom, wybitnym społecznikom i księżom. Zabito wtedy tylko w samym Lwowie 16 profesorów Uniwersytetu i Politechniki. Nasilenie aresztowań było zmienne. Najsilniejsze było po jakimś dokonanym zamachu ze strony Podziemia. W myśl niemieckiej zasady solidarnej odpowiedzialności padali wtedy ofiarą niemieckiego terroru ludzie, o których z góry można było być pewnym, że nie mają z danym czynem Podziemia nic wspólnego.
   Miało to na celu zwiększyć strach i grozę prze Niemcami, ale częściowo obróciło się przeciwko nim samym jednocząc społeczeństwo polskie do tego stopnia, jak dotąd nigdy.
   Objawiało się to najwyraźniej na tzw. ”łapankach”organizowanych dla przymusowego wywozu do Niemiec na roboty. Gdy tylko pojawiało się na ulicy długie zielone auto z gestapowcami w hełmach wiedzieli wszyscy, że to łapanka, jeden przestrzegał drugiego przed niebezpieczeństwem, ulica pustoszała natychmiast, a przechodnie, nieznający się zupełnie, pomagali sobie wzajemnie w wydostaniu się z zagrożonej ulicy przez wyszukiwanie podwórzy mających przejścia do innych ulic, albo przez chowanie się wprost w prywatnych mieszkaniach. Solidarność ulicy z jej mieszkańcami stawała się wówczas zadziwiająca.
   Za bolszewików donosicielstwo było, niestety, dość częste, za Niemców należało do wielkich wyjątków. Wzmogło się ono wtedy, gdy akcja przeciwko Żydom doszła do swego największego natężenia. Wówczas u mętów społecznych przybierała ona charakter wstrętnego szantażu. Ale i to można zaliczyć do wyjątków.
   Niemcy przy swoim okrucieństwie potrafili być obłudni: dla okazania zagranicy, jak to są oni humanitarni, założyli instytucję dla opiekowania się ofiarami wojny. Nazwano ją „ RGO”. Litera R znaczyła nazwisko Ronikiera, który na zachodzie zajmował się zorganizowaniem tej pomocy. Instytucja ta miała jeszcze druga nazwę: ”Hilfskomitee” (komisja pomocy). Do niej postanowiłem się zgłosić, dowiedziawszy się, że będę pracował wśród Polaków, a kontakty z władzami niemieckimi będą mieli tylko przełożeni.
   Przydzielono mnie do pomocy panu Starczewskiemu, człowiekowi zupełnie ślepemu, który już za okupacji bolszewickiej dał się poznać jako świetny organizator, pomimo swego kalectwa. Uruchomił on wtedy cały zespół cukierni, który tworząc popierany przez bolszewików tzw. kolektyw, mógł łatwiej uzyskać przydział wszelkich surowców, aniżeli gdyby każda cukiernia występowała osobno. Dał on wtedy doskonały zarobek wielu rodzinom znajdującym się w ciężkim położeniu.
   Byłbym wtedy i ja z tego skorzystał, ale los zrządził inaczej: zaaresztowano mnie zanim zdążyłem dowiedzieć się szczegółów o akcji pana Starczewskiego. Zresztą prócz mnie nikt z nas nie potrzebował pracy: żona moja miała zajęcie w ogrodzie, a dzieci chodziły do szkół bolszewickich, bo taki był przymus, przynajmniej tak się nam wtedy zdawało.
   Dopiero więc teraz poznałem pana Starczewskiego, b. ziemianina z Wołynia, człowieka, który wskutek swego strasznego kalectwa umiał wyrobić w sobie łatwość skupiania się, a przy tym tak wspaniale wykształcił swój słuch, że stał się pierwszorzędnym wykonawcą utworów Bacha na fortepianie i skrzypcach.
   Pan Starczewski siedząc przy biurku nie pisał nic, bo mu na to kalectwo nie pozwalało, lecz omawiał ze mną bieżące sprawy, dyktując mi czasem jakiś list, lub też wyjmował swój notes, gdzie pod pierwszą niezapisaną kartką znajdowała się metalowa kratka wielkości notesu. Na kartce robił szydełkiem rozmaicie względem siebie ułożone dziurki dzięki kratkom podkładki. Obróciwszy kartkę, można było wyczuć pod palcem szereg wyniosłości odpowiadającym otworom. Było to więc pismo Brailla, którym doskonale posługiwał się pan Starczewski. Miało ono tę korzyść, że właściciel notesu mógł go zostawić na wierzchu bez obawy, że jego zapiski zostaną wyczytane. Miało ono jednak i ujemne strony: gdy było zimno i palce skostniały, nie mógł pan Starczewski odczytać swego tajemniczego pisma.
   Pan Starczewski okazał w nowej instytucji wielką energię: korzystając ze swych licznych znajomości z czasów cukierniczych, założył małą wytwórnię torebek i pudełek papierowych. Były one potrzebne Niemcom do sporządzania paczek żywnościowych przysyłanych na święta żołnierzom. Do tej wytworni przyjmowano panienki z rodzin, którym było trudniej znaleźć zarobek. Mimo, że płaca była mała, mieliśmy wkrótce taki napływ podań, że tylko nieznaczną ich część można było uwzględnić.
   Prócz tej wytworni, założyło jeszcze RGO kilka jadłodajni dla biedniejszej ludności. Niektóre funkcjonowały doskonale, zwłaszcza te które były pod opieką zakonnic.
   W tej instytucji pracował także ks. Rękas, znany z radia opiekun chorych oraz mgr Gawlikowski, mój towarzysz niedoli z pierwszego wyjazdu do Rosji sowieckiej.
  Nędzy i biedy było wówczas mnóstwo. Drzwi prowadzące do naszego biura nie zamykały się pod ciągłym napływem potrzebujących, a środki naszej instytucji były szczupłe.
   Chcąc choć trochę je powiększyć, pan Starczewski wystąpił z inicjatywą wydawania kalendarzyków, inicjatywą na czasie, gdyż wtedy zbliżał się rok 1943. Rozsprzedawaliśmy te kalendarzyki, gdzieśmy tylko mogli. Korzystaliśmy przy tym z pomocy znajomych mieszkających na prowincji, którzy tak energicznie zabrali się do ich sprzedawania, że już wkrótce nie tylko wszystkie koszty wydawnictwa zostały pokryte, ale powstał spory fundusz, którym można było pomoc najbardziej potrzebującym.
   Wtedy to dość często chodziłem z panem Starczewskim do drukarni przy ulicy Japońskiej, która wydawała te kalendarzyki i z prawdziwą przyjemnością przyglądałem się pracy drukowania i składania kalendarzyków.
   Prawdziwą pomysłowość rozwinął pan Starczewski w kierunku zdobycia papieru do kalendarzyków i torebek. Otrzymywaliśmy wtedy całe bele papieru od osób, pracujących wprawdzie dla Niemców, ale pragnących z całego serca ulżyć niedoli ludności.
   Tak wiec z okresu mej współpracy z panem Starczewskim mam najlepsze wspomnienia. Muszę przy tym podnieść z uznaniem pogodę, z jaką umiał znosić swoje straszne kalectwo. Gdy zaś chodziło o zdobycie środków dla dobra naszej instytucji, to łatwość usuwania przeszkód, choćby na drodze wykorzystywania swego kalectwa, była imponująca.
   Mimo to po kilku miesiącach skończyła się nasza praca w RGO. Instytucja ta pod naciskiem władz niemieckich podlegała ciągłemu przeorganizowaniu, zmniejszało to znacznie jej skuteczność, gdyż ludność nie wiedziała dokąd zwrócić się w danej sprawie. To działało zniechęcająco na tak niebiurokratycznych pracowników, do jakich należał pan Starczewski. Wystąpiliśmy obaj z RGO, przy czym pan Starczewski, chcąc założyć sklep galanteryjny, zaproponował mi współpracę.
   Po upadku handlu prywatnego, zniesionego kompletnie przez bolszewików, teraz zaczął się on odradzać. Napłynęło wówczas do niego mnóstwo Ukraińców, gdyż oni byli najwięcej popierani przez Niemców.
   Od Ukraińców zależało uzyskanie koncesji na otworzenie sklepu, gdyż opiniowali oni odnośne podania. Sprawa ta została pomyślnie załatwiona dość szybko, a nad to prawie równocześnie udało się nam znaleźć odpowiedni lokal w pobliżu ulicy Akademickiej, a wiec jednej z najważniejszych we Lwowie.
   Pan Starczewski umiał wykorzystać swoje liczne znajomości i dzięki nim uzyskał kredyt bankowy na urządzenie sklepu. Część uzyskanej gotówki poszła od razu na pokrycie wydatków połączonych ze sprawieniem szyldu, lady i reszty umeblowania.
   Teraz pozostała najważniejsza rzecz do zrobienia: zaopatrzenie sklepu w odpowiednie towary. W tym celu zwróciliśmy się do rozmaitych hurtowników, którymi byli wyłącznie Ukraińcy, i zaczęliśmy wybierać dla nas te towary galanteryjne, co do których mięliśmy nadzieję, że znajdą najłatwiej nabywców. Tutaj pan Starczewski okazał doskonałą znajomość stosunków wojennych. Sprawiały one, że towary bardzo drogie, trudne do zdobycia w czasach normalnych, znajdowały teraz dziwnie łatwo nabywców wśród rozmaitych przedsiębiorczych ludzi, którzy umieli, dzięki śmiałym transakcjom dochodzić szybko do większych zarobków pozwalających na nabywanie droższych towarów.
   Toteż pan Starczewski tryumfował nade mną, gdy już po kilku dniach mógł powiedzieć, że kilka flaszek lepszych perfum, których nabycia odradzałem mu, zostało już rozsprzedanych.
   Były wiec w drugim roku okupacji hitlerowskiej we Lwowie znaczniejsze zarobki. Źródłem ich były interesy paskowe, bez których nie można by nieraz dostać najpotrzebniejszych przedmiotów. Bieg interesów przedstawiał się zwykle następująco: kupiec a raczej tzw. paskarz wybierał się na prowincję zaopatrzony nie tyle w gotówkę, która przyjmowano niechętnie, ale w artykuły takie jak na przykład nici, igły, bibułki papierowe do tytoniu własnej produkcji, różne guziki a nade wszystko materie na ubranie i przedmioty gospodarstwa domowego. Najczęściej ten bagaż wożono samochodami przekupując szoferów niemieckich, a przy większych transakcjach używano nawet własnych samochodów ciężarowych, których właścicielami byli zwykle sami szoferzy. Celem uzyskania potrzebnej benzyny i smarów umiano wystarać się o odpowiednia delegację służbową stwierdzającą wyjazd samochodem w sprawach gospodarczych do wymyślonych na niej znajomości. W ten sposób, pod pretekstem przewożenia produktów dla armii niemieckiej, załatwiano ”bezpiecznie” własne interesy, tłumacząc następnie ewentualne spóźnienie w „oficjalnych” dostawach defektem motoru lub innymi nieprzewidzianymi wypadkami.
   Były to wiec złote czasy dla szoferów i oni to stali się wkrótce głównymi panami czarnego rynku żywnościowego, bo ze swoich ekspedycji przywozili głownie artykuły żywnościowe, tytoń a czasami samogon, czyli wódkę domowego wyrobu, która stała się przyczyną niejednego nieszczęścia w tych ciężkich czasach.
    Coraz bardziej więc rozpowszechniał się po wsiach handel wymienny: za artykuły miejskie oddawano wiejskie. Czasami całe poćwiartowane wieprze przewożono samochodami do większych miast, które tylko w ten sposób mogły się wyżywić, gdyż na kartki żywnościowe malł co można było dostać.
   Było to celowym posunięciem władz niemieckich zmierzającym niedwuznacznie do wygłodzenia części ludności polskiej. Toteż wypadki śmierci głodowej nie należały wcale do odosobnionych, a zdarzały się najczęściej pomiędzy ludźmi starszymi, którzy nie umieli się dostosować do nowych warunków, a żebrać wstydzili się.
   Przewożenie artykułów żywnościowych nie zawsze było bezpieczne, najczęściej było związane z grubmy ryzykiem.  Samo potajemne zabicie świni było karane śmiercią, ale nie idąc już tak daleko każdy przewożący większą ilość żywności, narażał się na jej konfiskatę, bo gdy tylko nie mógł się wylegitymować z jej przewożenia, wzbudzał podejrzenie, że jest to żywność dla Żydów, a ta bywała z reguły konfiskowana, zwłaszcza w późniejszych latach okupacji.
   Nic wiec dziwnego, że ryzyko odbijało się na cenach przewożonej żywności: wszak na każdym transporcie trzeba było tyle zarobić, aby po opłaceniu wszystkich kosztów i po ewentualnej konfiskacie ładunku mieć jeszcze rezerwę, która by pozwoliła, po doznanej stracie, odbudować kapitał obrotowy.
   Tego rodzaju stosunki doprowadziły do powstania biur spedycyjnych, gdzie w celach spekulacyjnych powierzano samochody z ich zawartością miejscowym szoferom i patrzono przez palce, gdy ci szoferzy załatwiali obok prac zleconych także swoje własne, korzystając z ochrony, którą dawały im legitymacje wystawione przez te biura a zatwierdzone przez wyższe władze niemieckie.
   Podczas niedawnej okupacji bolszewickiej byłoby to, oczywiście, niemożliwe, wówczas bowiem chodziło o zdławienie inicjatywy prywatnej, teraz zaś o najlepsze jej wykorzystanie.
   Jest to jedna z nielicznych różnic pomiędzy systemem bolszewickim hitlerowskim: pierwsi niszczyli prywatną inicjatywę, drudzy ją popierali. Obok tej różnicy ile było podobieństw obu systemów! Tu i tam panował niepodzielnie wszechwładny etatyzm oraz idąca za nim bezduszna biurokracja jak również straszliwa niepewność życia i mienia. Nie należy sądzić, że etatyzm miał być zaprzeczeniem prywatnej inicjatywy: państwo może zrobić z ludzi albo niewolników,  jak w bolszewii, albo pseudowolnych pracowników jak w Niemczech Hitlera, którym tylko od czasu do czasu daje się złudzenie pracy na własny rachunek, aby ich potem lepiej wyzyskiwać. Jeżeli tak się nie stało to dlatego, że Niemcom w Polsce zabrakło na to czasu.
   Toteż nikt nie uważał wysokich ówczesnych zarobków za trwałe i każdy, kto tylko mógł, starł się ulokować zarobiona gotówkę w nieruchomościach wykorzystując ciężkie położenie tych, którzy mieli kamienice we Lwowie, a nie umieli zdobyć sobie środków do życia. Nie jeden szofer stał się „kamienicznikiem” we Lwowie nie spodziewając się, że wnet trzeba to będzie znowu oddać bolszewikom.
   Byli jednak ludzie, którzy mieli możliwość nie tylko zarabiać, ale też lokować kapitał z pożytkiem dla innych w doskonałych przedsiębiorstwach przemysłowych. Do takich szczęśliwych a zarazem dzielnych ludzi należy zaliczyć Romana Żurowskiego, współwłaściciela znanej fabryki sukna w Leszczkowie, a zarazem jej energicznego kierownika. Wykorzystując doskonałą koniunkturę, zmodernizował cała produkcję, a nadto we wszystkich większych miastach Polski założył sklepy swych wyrobów dając tym samym zarobek rzeszy bezrobotnych. Niestety dosięgnął go los wielu wybitnych Polaków: padł ofiara niemieckiego bestialstwa w Oświęcimiu. Cześć jego pamięci.
   Tak przedstawiałyby się sposoby wzbogacania się. Nie wszyscy jednak dążyli do tego: przede wszystkim chodziło o to aby przetrwać. Najważniejszą więc rzeczą było zdobyć środki na codzienne życie. Nie wszyscy chcieli lub mogli służyć Niemcom, posady rządowe były więc niedostępne, pozostawał wiec handel albo pośrednictwo, jeżeli ktoś nie miał wolnego zawodu.
   W tych ciężkich czasach ludzie sprzedawali wszystko, aby żyć. Powstał pokątny handel biżuterią i obca walutą, przy czym najważniejszą rolę odgrywały tu dolary, które dzieliły się na miękkie i twarde. Te ostatnie były w złotych dziesięcio, lub dwudziesto dolarówkach. Handlowano także obrazami, dywanami, porcelaną i starzyzną. Namnożyło się wtedy mnóstwo pośredników ulicznych, którzy nawet zaczepiali przechodniów, mówiąc dyskretnie: ”twarde, miękkie”, co oznaczało, że handlują tym właśnie towarem. Mieli oni swe kontakty ze wzbogacającymi się szoferami, którzy nie ufając niemieckiej walucie szukali lokaty dla swych odłożonych rezerw, a z drugiej z Żydami, którzy kryjąc się coraz bardziej przed rozpoczynającą się wtedy straszliwą ”akcją”, polegającą na ich wyłapywaniu i zabijaniu, potrzebowali gotówki do opłacenia tych, którzy ich przechowywali z wielkim niebezpieczeństwem dla siebie samych.
   Jak straszliwa bieda stała się udziałem wielu Lwowian, można było przekonać się idąc na plac za teatrem miejskim: widziało sie tam całe szeregi ludzi wynędzniałych, którzy trzymali ubrania, płaszcze, buciki, futra lub krawatki przeznaczone na sprzedaż. Nieraz były to już ich ostatnie ruchomości, widziało się to po ich twarzach zrezygnowanych, oswojonych już z całym ogromem ludzkiej biedy. W tłum tych kupczących, aby żyć, wpadali czasem funkcjonariusze niemieccy, rozpędzali ludzi pod pretekstem, że handel jest tu wzbroniony: wówczas, w mgnieniu oka, wszystko znikało: do kilku minut cały plac pełen ludzi pustoszał tak, że wyglądał nie do poznania. Po pewnym czasie jednak, gdy odeszli przedstawiciele władz niemieckich, zaczynano znowu gromadzić się, z początku nieśmiało, później coraz śmielej zajmowano dawne stanowiska rozpoczynając na nowo przerwany handel, gdyż utrzymanie życia jest ważniejsze niż przestrzeganie przepisów wrogiej i bezmyślnej władzy.
   Czasy, które Lwów w latach 1942-3 przeżywał, były tak ciężkie, że jeżeli wielu nie załamało się w nich moralnie, to tylko dzięki ufności w miłosierdzie Boże, która nie pozwoli zginąć pod ta straszną władzą. Wiele dobrego zrobiły wówczas tajne gazetki kolportowane z ręki do ręki, wydawane gdzieś w niedostępnych lokalach. One to doniosły o klęskach Niemców, o Stalingradzie, o zwycięskich bojach w Afryce. Dodawało to otuchy znękanym ludziom, że zbliża się godzina wyzwolenia. Trzeba jeszcze trochę przecierpieć, aby doczekać końca tej udręki…
   Goebbels krzyczał coraz więcej, ale to już nie wiele pomagało: inteligentniejsi Niemcy zdawali sobie sprawę z tego, że wojnę już przegrali. Niektórzy zaczęli lokować swe oszczędności w rozmaitych precjozach, obawaijąc się, że walutę niemiecką spotka ten sam los jak po tamtej wojnie. Korzystali więc chętnie z usług naszych pośredników, co miało ten dobry skutek dla naszej ludności, że klejnoty, dzieła sztuki, dywany utrzymywały się na dość wysokim stosunkowo poziomie, ratując niejednego od ostatecznej nędzy.
   W miarę pogarszającej się sytuacji Niemiec, zaostrzał się ich stosunek do Żydów: zrazu wolno im było mieszkać w przeznaczonej dla nich dzielnicy, tzw. getcie, wolno im było chodzić do biur i pracować pod warunkiem noszenia na ramieniu gwiazdy syjońskiej. Ale to wszystko skończyło się od czasu zlikwidowania powstania żydowskiego w getcie warszawskim. Z jednej strony dużą rolę grała tu chęć zemsty za przelanie krwi niemieckiej w tym powstaniu, z drugiej lęk, że w razie konieczności cofania się armii niemieckiej, Żydzi będą działać w cichym porozumieniu z nieprzyjacielem na jej niekorzyść. Wreszcie ważnym momentem była tu pycha niemiecka, która w miarę osłabiania się chciała pokazać przed ludnością jak dobrze czują się tu Niemcy panami mogąc sobie pozwolić na czyny, przed którymi wzdrygałby się każdy cywilizowany człowiek.
   Przybrała więc straszliwie ”akcja” antyżydowska, coraz częściej spotykało się na ulicach pędzące samochody ciężarowe wyładowane Żydami z rodzinami o podartej odzieży świadczącej o rozpaczliwym oporze stawianym przed załadowaniem do samochodów. Twarze tych biednych istot pełne tragicznej ekspresji były wymownym dowodem, że miały jasną świadomość jazdy na śmierć. Gdzie odbywały się te potworne egzekucje, nie jest mi wiadomo, ale wiem tylko, że na drodze ze Lwowa do Warszawy, w miasteczku Bełżec powstało krematorium. Opowiadano mi, że tam palą zwłoki pomordowanych Żydów ze Lwowa i okolicy. Smród był tam taki, że na odległość kilku kilometrów już się go odczuwało. Opowiadali mi to ci, którzy przejeżdżali tamtędy samochodami.
   Mowy Hitlera słyszało się wtedy coraz częściej. Raz idąc ulicą słyszałem jak wszystkie megafony grzmiały głosem Hitlera zapowiadającego, że dotychczas zatopiono tyle a tyle tysięcy brutto ton okrętów angielskich i amerykańskich i jak z całą energią będzie nadal prowadził wojnę podobną. Uniemożliwi ona zaopatrywanie się Rosji w materiały wojenne a to doprowadzi do powalenia tego kolosa przed potęgą „ niemieckich panów”. Spotykani Niemcy przystawali wówczas na ulicy i z całym nabożeństwem słuchali słów swego „Fuhrera”. Ale miedzy Polakami i nawet niektórymi Niemcami dawały się zauważyć ironiczne uśmiechy, mówiące: „ gadaj sobie zdrów. Nas nie oszukasz: na twoją wojnę podwodną znajdą się środki, a Rosji nie zamkniesz przystępu do Zatoki Perskiej, gdzie jest zaopatrywana przez swych sprzymierzeńców, musiałbyś na to zdobyć całą Persję, podczas gdy twe wojska już nawet na Kaukazie nie mogą się utrzymać”.
   Specjalny posmak miało porównanie narodu niemieckiego w tych mowach ze starożytną Grecją. Rzeczywiście zestawienie kultury greckiej z niemiecką wtedy, gdy na wiekowy dorobek niemiecki rzuca się plamę barbarzyństwa wobec narodów podbitych, głównie wobec Polaków i Żydów, ma swoja ponurą, ale i szyderczą wymowę. Wtedy także uderzyła w nas jak grom tragiczna śmierć Sikorskiego. Był on nasza największą nadzieją, ale i ta zgasła dzięki kreciej robocie bolszewików, którzy spowodowali katastrofę samolotu na Gibraltarze.
   Przechodząc do spraw bardziej osobistych, należy zauważyć, że moja współpraca z panem Starczewskim, odkąd założył sklep, stała się zbędna, bo do prowadzenia sklepu miał dwie córki. Zacząłem się znowu rozglądać za sposobem utrzymania rodziny. Tutaj przyszła mi z pomocą transakcja dokonana kilka lat przed wojną na rzecz mojej najstarszej córki (Małgorzaty): kupiłem wtedy za pieniądze wypłacone dla niej przez moja starszą siostrę (Amelie Łączyńską) tytułem sublegatu 15 morgów pola sąsiadki, która likwidowała wówczas swoja posiadłość dotyczącą mojej. Był to wiec pewien obszar poza folwarkiem Sidorów niepodlegający tym samym konfiskacie przez bolszewików, a w skutek tego nie mogący być uważany za niemiecką zdobycz wojenną. Był to wypadek zupełnie wyjątkowy, na który Niemcy nie mieli przepisów. Dali się więc przekonać moją argumentacją, zwłaszcza, że mogłem im udowodnić, że wspomniane 15 morgów pola zostało zaintabulowane na moją małoletnią wówczas córkę, a nie na mnie.
   Mając uznanie własności tego pola zaciągnąłem na nie zaraz pożyczkę w kwocie 7 000 zł w Agrarbanku w imieniu mojej córki i udałem się do Sidorowa, aby przyjąć to pole w posiadanie i rozpocząć na nim gospodarkę. Była ona bardzo prymitywna: żadnych budynków nie stawiałem, bo cała pożyczka nie wystarczyłaby na to.
   Przed wojną budynków nie potrzebowałem, bo miałem na to swoje, teraz zaś postanowiłem skorzystać za pewną opłatą z gościny ofiarowanej mi przez moją dawną pracownicę. Chodziło właściwie tylko o przechowanie zbiorów z tego pola. Sam zaś z żoną przyjąłem propozycję państwa Ćwietschków, którzy mając niewielką posiadłość w Sidorowie, dali mnie i żonie utrzymanie. Odnośne koszta mięliśmy pokryć zbiorami z naszego małego gospodarstwa.
   W ten sposób nie mając żadnych budynków, doszliśmy do wygodnego mieszkania, schludnie urządzonego, oraz do stodółki znajdującej się stamtąd o parę kroków. Mieszkanie to miało także tę zaletę, że znajdowało się o parę kroków od kościoła, dzięki czemu można było być codziennie na Mszy Świętej.
   Nasz gospodarz, pan Ćwietschek był emerytowanym urzędnikiem Kółek Rolniczych, a jego żona pochodziła z rodu Kozankiewiczów dawno osiadłych w Sidorowie i spokrewnionych z arcybiskupem Twardowskim. Oboje wraz ze swoją matką, sędziwą panią Kozankiewiczową, która pamiętała jeszcze moich dziadków w Sidorowie, byli nam bardzo radzi. Przed wojną stosunki z tymi zacnymi ludźmi były dość ceremonialne, teraz zbliżyła nas ogólna bieda. Mieli oni hektar ogrodu, na którym moja żona lubiła pracować z panią domu, a jej mąż gawędził ze mną o dawnych czasach.
   Dziś nie żyje już ani pani Kozankiewiczowa, ani pan Ćwietschek. Miejsce pobytu wdowy nie jest mi znane. Tym bardziej muszę zaznaczyć, że rzadko kiedy wyniosłem tak miłe wspomnienia jak właśnie z kilkumiesięcznego pobytu u państwa Ćwietschków.
   Moje gospodarowanie na wspomnianych 15 morgach polegało na wspólnym użytkowaniu tego pola z chłopami za połowę uzyskanego plonu. W ten sposób nie potrzebowałem kupować żadnych inwentarzy, ani ponosić kosztów. Ponieważ zaś pole należało do najlepszych w gminie, przeto wnet znalazłem wśród moich dawnych znajomych takich, którzy zgodzili się na te warunki.
   Nastrój ludności nie zmienił się w stosunku do nas zupełnie, mimo, że minęło już dwa lata od wkroczenia Niemców w te strony. Przynoszono nam mnóstwo upominków w postaci różnych wiktuałów. Płaciliśmy nimi częściowo za nasze utrzymanie, a częściowo składaliśmy je postanawiając przy najbliższej sposobności, zawieść do Lwowa.
   Wszyscy mięliśmy nadzieję, że po ustąpieniu Niemców, wrócimy do naszego majątku, gdyż bolszewicy zostaną tu krótko, a nadto będą już zupełnie inni. Trzeba było ich zupełnie nie znać, aby przypuszczać, że zmienią się, choćby się do tego najsolenniej  zobowiązali, że granica Polski na wschodzie będzie niezmieniona. Liczylismy wreszcie na Amerykę, bez pomocy której bolszewicy nigdy by nie osiągnęli swoich zwycięstw nad Niemcami i że wobec tego będą dostosowywali się do życzeń Ameryki i natychmiast po wojnie oddadzą nam zajęte chwilowo ziemie. Nikt wiec nie brał pod uwagę trwałego pozostania bolszewików u nas. Liczono się z tym tylko jako zjawiskiem przejściowym nie mogącym tym razem wprowadzić żadnych poważniejszych zmian socjalnych.
   Wypadki, które miały się rozegrać w najbliższej przyszłości, miały wykazać ogrom złudzenia, któremu wtedy ulegalismy. Miało to tę dobrą stronę, że nie tylko mogłem znaleźć amatorów do wspólnego użytkowania gruntów mojej córki, ale także rozparcelować go, gdy trzeba było zaopatrzyć się w większą gotówkę na wypadek niemożności szybkiego powrotu do Sidorowa z powodu działań wojennych.
   Po zebraniu połowy plonów przypadających na mnie, zacząłem myśleć o znalezieniu nabywców na grunt. Udało mi się to nadspodziewanie, chłopi bowiem mieli wtedy gotówkę handlując z ludnością zza Zbrucza. Wprawdzie przekraczanie dawnej granicy było niedozwolone, ale drogą przekupstwa starych landszturmistów niemieckich można było uzyskać to, że patrzono przez palce, gdy ktoś chciał przekroczyć granicę. Tą drogą przedostała się do ludności nowa waluta, a raczej stara, bo jeszcze z czasów carskich, a były nią złote ruble carskie. Moneta opiewająca na 5 takich rubli nazywała się katarzynką. Ustaliliśmy cenę jednego morga na 15 rb. złotych. Było to w stosunku do cen przedwojennych bardzo niewiele, ale trzeba się było liczyć z tym, że przy zbliżającym się froncie wschodnim było niewiele czasu do rozparcelowania tych 15 morgów pola, a nadto o wysokowartościową gotówkę, która mieli nabywcy, było wówczas trudno. Jaka była relacja tych rubli do niemieckich złotych, nie pamiętam, przypuszczalnie wynosiła ona 1 rb. złoty= 500 zł. Tak wiec kto płacił w złotych niemieckich, wystarczyło 7.500 zł za mórg pola.
   W ten sposób zdołałem sprzedać do późnej jesieni 1943 r. około 12 morgów pola pomiędzy tamtejszych włościan.
   Dla zakończenia parcelacji wybrałem się w styczniu 1944 r. do Sidorowa. Pościągałem wówczas zaległe raty, sprzedałem jeszcze dwa morgi i podpisałem u notariusza Mikulego w Husiatynie kontrakty. Przeniesienie prawa własności było tu ułatwione, gdyż grunt ten należał do tabuli rustykalnej, a nie folwarcznej czyli dominikalnej. Pozostał do sprzedania jeszcze jeden mórg, ale sytuacja polityczna zaczynała się tak zaostrzać, że zdecydowałem się jak najprędzej wracać do Lwowa, odkładając tego ostatniego morga na później,
   Podpisując kontrakty u notariusza, widziałem prawdziwie wojenny obraz, który pozostanie mi na zawsze w pamięci: oto pędzono wtedy przez Husiatyn tabuny koni, które Niemcy „zarekwirowali” w Rosji,  teraz chcieliby mieć jak najszybciej w swoim ”Reichu”. Wyglądało to na jakąś wędrówkę ludów, lecz w odwrotnym kierunku niż swego czasu w Berdyczowie. Trzeba wiedzieć, że trwało to już przynajmniej przez tydzień (prawie bez przerwy) i wedle uzyskanych informacji miało potrwać jeszcze parę dni.
   Te transporty koni były najlepszym dowodem zbliżającego się frontu. Trzeba wiec było natychmiast wyjeżdżać. Spakowałem, co się jeszcze dało, trochę środków żywności, zebraną gotówkę umieściłem na sobie i końmi „ Liegenschaftu” pojechałem na dworzec husiatyński. Wyjazd pociągu opóźnił się o parę godzin. Wskutek tego straciłem połączenie w Stanisławowie. Okazało się to dla mnie szczęśliwym zbiegiem okoliczności, gdyż w razie wcześniejszego przybycia do Stanisławowa trafiłbym na niemiecką komisję kontrolną, która przeprowadziła nadzwyczaj ostrą rewizję wszystkich podróżnych przebywających od strony Czortkowa. Byłbym wówczas niechybnie stracił tych kilkanaście „katarzynek”, które miałem wówczas na sobie, nie mówiąc już o nieprzyjemnościach z powodu posiadania większej ilości prowiantów i gotówki. Cała moja praca wywiezienia z Sidorowa co się jeszcze da, zanim, po kilku latach, będę mógł znowu tam spokojnie osiąść, poszłaby na marne. Podróżni przybywający w kilka godzin później, nie byli już zupełnie zaczepiani. O przebytej rewizji dowiedziałem się z opowiadań tragarzy. Tak więc moje spóźnienie do Stanisławowa było prawdziwie opatrznościowe.
    Dalsza podróż do Lwowa odbyła się bez przeszkód, jedynie samo dostanie się do wagonu z moim obfitym bagażem prowiantów było połączone z wieloma trudami. Pokonałem je dzięki energicznej pomocy tragarza.
   W kilka dni po moim powrocie do Lwowa dowiedziałem się o pierwszych mordach ukraińskich w naszych stronach: ofiarą bestialstwa padł młody Krukiewicz, syn sidorowskiego nauczyciela a zarazem dyrektora szkoły oraz pani Modzelewska. Oboje byli pracownikami sidorowskiego Liegenschaftu (zarządu majątku?)
   Żona moja, która z takim lękiem puszczała mnie do Sidorowa dla zlikwidowania interesów, cieszyła się, że już jestem z powrotem. Musze przyznać, że podczas mego ostatniego pobytu w Sidorowie miałem cały czas podświadome odczucie grożącego mi niebezpieczeństwa i ono to sprawiło, ze wyjechałem nie zdążywszy sprzedać całego pola. Nie przypuszczałem jednak wtedy, że od tej pory miną lata, a Sidorowa nie zobaczę.
   Zaznaczyć należy, że Ukraińcy (przypuszczalnie autor ma na myśli nacjonalistów ukraińskich) mordowali u nas nie tylko polską inteligencję, ale i chłopów. W Sidorowie, kilku Polaków, spokojnych gospodarzy padło ich ofiarą, a nadto jeden Rusin, który był u mnie gajowym i był nim także u Niemców. Prawdopodobnie była to zemsta na tle osobistym, a nie politycznym.
   Po moim powrocie do Lwowa zaczęły się rozchodzić fatalne dla nas wiadomości o zaktualizowaniu w Jałcie tzw. linii Curzona, która tym razem miała być przedłużona poprzez Małopolskę. Tereny na wschód od tej linii miały być przyznane Rosji jako tzw. Zachodnia Ukraina , tereny zaś na zachód od niej  miały pozostać przy Polsce. Wilno i Lwów miały odpaść. Wilno miało powiększyć republikę białoruską. Tytułem odszkodowania przypadną nam tereny sięgające do Odry i Nysy, przy czym nie można się dowiedzieć czy chodzi tu o Nysę Wschodnią czy Łużycką.
   Przygnębienie zapadło wówczas we Lwowie. Wielu nie chciało wierzyć, aby Roosvelt po tylu solennych obietnicach, miał nas tak opuścić. Przysłowie łacińskie: ”Timeo Danaos dona ferentes” („Boję się Greków przynoszących dary”), nabrało dziwnej aktualności: żeby żywe ciało Polski mogło stać się znowu przedmiotem przetargów i żeby linia podziału miała przebiegać mniej więcej tak samo jak wytyczona w 1939 r. przez Hitlera i Stalina, tego nie brali pod uwagę nawet  najwięksi pesymiści.
   Jestem przekonany, że Ukraińcy nigdy by tak głowy nie podnieśli, gdyby nie wiedzieli wcześniej, że tu Polski nie będzie i że wobec tego dokonane mordy ujdą im bezkarnie.
   Powoływano się wówczas na gwarancję całości naszych granic udzieloną nam przez Anglię przed wojną z Niemcami. Ale i tu spotkał nas bolesny zawód: wytłumaczono nam, że gwarancja odnosiła się tylko do granic zachodnich a nie wschodnich.
   Zapewne nie były to jeszcze oficjalne wiadomości, bo któż miał by je podać. Gadzinówki o tym milczały, bo ciągle jeszcze mówiły o niemieckim zwycięstwie, a zakazane gazetki wychodziły coraz rzadziej, a przy tym starały się podawać niemiłe wiadomości w tak mętnej formie, że nie wiele można się było dowiedzieć. Natomiast powtarzały się tam wiadomości, że obecnie bolszewicy po podpisaniu Karty Atlantyckiej będą już zupełnie inni, i że przychodzą do nas nie jako nieprzyjaciele, ale najlepsi sprzymierzeńcy i że wobec tego możemy spokojnie oczekiwać ich przybycia.
   Nie przypuszczano, jak wielkiej ironii nabiera tu wiadomość, gdy w kilka miesięcy później rozejdzie się straszliwa wieść o Katyniu przedstawiana przez Niemców ze wszystkimi szczegółami i fotografiami. Wprawdzie została popełniona przed wybuchem wojny niemiecko-rosyjskiej, ale jej nieuchronny wybuch, nie mówiąc już o innych względach, powinien był powstrzymać katów bolszewickich od spełnienia tej zbrodni, jeżeli chcieli uchodzić wobec zachodu za ludzi godnych szacunku. Toteż od tej pory wszelkie obietnice wobec nas, przyjmowano z wielkim niedowierzaniem.
   Podziwiać należy, że w takich warunkach znaleźli się jeszcze chętni do współpracy z wojskiem bolszewickim w formacji AK (Armii Krajowej).
   Zapewne chodziło o to, aby zrównoważyć wpływ AL, tj. Armii Ludowej, która była za bezwzględnym poddaniem się armii bolszewickiej. Ale czy nie była to akcja przedwczesna, powodując straszliwe represje niemieckie na niewinnej ludności? Nie ujmując nic wartości bohaterskim czynom AK, musimy sprawę tę pozostawić przyszłym, gruntownym studiom wojskowo-historycznym.
   Chmura zawisła nad Lwowem w pierwszych miesiącach 1944 r. Zaczęły pojawiać się naloty bolszewickie na miasto. Nie jeden zadawał sobie wtedy pytanie, czy tak postępuje armia sprzymierzona? Wszak bomby padały na mieszkania niewinnej ludności, a nie na obiekty wojskowe.
   Uczucia przyjaźni wobec bolszewików ochłodły jeszcze bardziej, gdy nadeszły wiadomości z zajętego już przez bolszewików Tarnopola. Wprost wierzyć nie chciano aresztowaniu przez bolszewików członków AK, którzy pomogli im tak walnie do zwycięstwa.
   Na dobitek wszystkiego mętna wiadomość o nowym podziale Polski przez przesuniecie tzw. linii Curzona poprzez Małopolskę Wschodnią, zaczynała się potwierdzać.
   Te chwile przygnębienia postanowili wykorzystać spekulanci zajmujący się więcej korzystna lokatą swych zarobków, aniżeli polityką i kupowali wówczas realności we Lwowie za drobny ułamek ich wartości.
   Zgłosił się też do mnie pośrednik z zapytaniem, czy bym nie sprzedał swej realności. Gdy mu jednak odpowiedziałem, że mimo niekorzystnych obecnie warunków, nie sprzedałbym jej niżej niż 1/5 wartości przedwojennej, nie pokazał się już więcej. Widocznie chodziło o transakcję znacznie poniżej tej minimalnej granicy.
   Pociechą w tych ciężkich czasach były wieści z frontów, które były coraz mniej korzystne dla Niemców. Jeżeli chodzi o front wschodni, to sami Niemcy przyznawali w prywatnych rozmowach, że uciskając niezmiernie ludność tych terenów, przyczynili się najwięcej do zwrócenia jej przeciw sobie, choć mogli tak łatwo wykorzystać nastawienie antybolszewickie dużego jej odłamu.
   Jeszcze pojawiały się grzmiące artykuły Goebbelsa, ale już ich nikt poważnie nie brał. Nawet zdanie o rozpoczęciu wojny dwoma rekami (dotychczas prowadzono ją rzekomo jedną ręka), przebrzmiało zupełnie bez echa i wszyscy wiedzieli, że Niemcy prowadzą od dawna wojnę „totalną”, a wiec od dawna użyli do niej drugiej ręki.
   W tych warunkach przyszła Wielkanoc 1944 r. Upamiętniła się ona ogromnym bombardowaniem przeprowadzonym przez bolszewików w poniedziałek wielkanocny. Musieliśmy kilka godzin spędzić z matką w suterenach. Wiele szyb zostało wówczas wytłuczonych prze nacisk powietrza. Kilka realności w dość bliskim sąsiedztwie zostało zbombardowanych. Nasze położenie pogarszała bliskość cytadeli, która choć przedstawiała minimalną wartość wojskową, była dla bolszewików doskonałym pretekstem do silnego bombardowania tej części miasta.
   Począwszy od tego czasu naloty powtarzały się coraz częściej, przy czym najgorsza była ich pora nocna, gdy jaskrawe światło wpadające przez okna oraz ryk syren i huk wybuchów pozwalały szukać jak najszybciej schronienia w piwnicy nie wiedząc, czy najbliższa bomba nie zburzy nam domu i nie zamknie nas pod gruzami. Kamienica nasza była stara, ale solidnie zbudowana z silnymi sklepieniami w suterenach i to dodawało nam otuchy, że może jakoś przetrwamy to bombardowanie.
   Nie mniej jednak dalsza egzystencja w tych warunkach stawała się coraz trudniejsza.. Mnóstwo ludzi wyjechało ze Lwowa. Zacząłem i ja myśleć o wyjeździe z całą rodzina, nie zapominając o tym, że mogę teraz pod władzami bolszewickimi uchodzić jako uciekinier z więzienia, a takich będą oni niewątpliwie tępić w obawie przed rozpowszechnianiem się wiadomości o ich obchodzeniu się z więźniami, co stawiałoby ich w niekorzystnym świetle wobec aliantów.
   Ostatnim powodem zmuszającym mnie do wyjazdu było zmniejszanie się mych ostatnich rezerw pieniężnych, które zdołałem zgromadzić podczas mej ostatniej bytności w Sidorowie. Inaczej jednak zapatrywała się na tę sprawę moja matka: uważała ona, że musi tu pozostać dla pilnowania rzeczy, które przepadłyby całkowicie i że tylko tu czuje się niezależna. Temu zapatrywaniu dawała wyraz mówiąc, że cokolwiek się tu stanie, ona tu pragnie pozostać i tu oczy zamknąć. Wobec tego postanowiłem nie narażać mojej matki na niepewny los tułacza i zgodziłem się na to, że pozostanie ona jeszcze jakiś czas wraz z siostrzenicą (Jadwigą Olszewską) i panną służącą we Lwowie, my zaś oboje wraz z dwojgiem młodszych dzieci (Teresą i Zofią) pojedziemy do Dynowa, do Teściów, gdzie przebywały już dwoje starszych dzieci (Małgorzata i Adam)
   Dynów leży nad Sanem, gdzie należało oczekiwać oporu niemieckiego przed nadciągającymi wojskami bolszewickimi. To też jeżeli mimo to zdecydowaliśmy się na jazdę do Dynowa, to dlatego, że nie mając większych zasobów pieniężnych, nie mieliśmy dokąd indziej uciekać. Była to najważniejsza przyczyna pozostawienia matki we Lwowie, której pozostawiłem gotówkę na kilkumiesięczne utrzymanie.
   W tym samym czasie wybierała się do Dynowa ciotka mojej żony (Janina z Trzecieskich Jaszczurowska). W przewidywaniu, że wypadnie jej opuścić Lwów na czas nieokreślony, sprzedała jedną ze swych kamienic za cenę około 500 dolarów w złocie, a ponieważ kamienica ta w czasach normalnych była warta 15.000 zł, przeto sprzedała ja za 1/30 realnej wartości. Na tak typową transakcję dla ówczesnych stosunków mogła sobie pozwolić, bo nie miała dzieci. Inaczej jednak przedstawiały się moje stosunki, które nie pozwalały mi na tego rodzaju transakcję ze szkodą obecnie dla mojej matki, a później mych dzieci.
   Powtarzające się bombardowania przyspieszyły decyzję wyjazdu: wyjechaliśmy z ciotką mojej żony wynajętym autem ciężarowym 20 kwietnia 1944 r. Z krwawiącym sercem pożegnałem się z matką nie przypuszczając wtedy, że zobaczę ja dopiero po dwóch i pół latach. Widziałem jak ciężko jej było rozstawać się ze mną, ale z jednej strony jej niezłomna wola pozostania u siebie, a drugiej lęk, czy w Dynowie będę mógł zapewnić jej bezpieczną egzystencję, nakazywała mi twardo trzymać się raz powziętej decyzji, która wydawała mi się wówczas najrozsądniejszą. To też zaopatrzywszy matkę w miarę możności w gotówkę i powierzywszy ją, wraz z dwiema towarzyszącymi jej osobami opiece naszych lokatorów na parterze, którzy byli zdecydowani nie opuszczać Lwowa, wyjechałem z rodziną do Dynowa.
   W drodze, gdzieś kolo Przemyśla władze niemieckie zatrzymały nasz samochód pod pozorem, że wieziemy meble, których nie wolno było przewozić. Groźne miny funkcjonariuszy wygładziły się natychmiast, gdy ciotka żony wcisnęła im suty napiwek. Zdarzenie to świadczy o tym, jak dalece władze były już zdemoralizowane. Żałowałem wówczas, że oprócz paru kawałków nie wziąłem sam więcej mebli, ale nie chciałem mieszkania ogałacać, spodziewając się, że za kilka miesięcy wrócimy do Lwowa, z drugiej zaś strony liczyłem się, że matka w razie wyczerpania się gotówki będzie mogła poratować się sprzedażą mebli.

                                                                                     Rozdział II

   Do Dynowa przyjechaliśmy 20. IV późnym wieczorem. Mój syn i najstarsza córka pomogli nam wynieść na piętro nasze rzeczy przedstawiające słabą cząstkę tego co posiadaliśmy swego czasu. Teściowie ucieszyli się, że wreszcie zdecydowaliśmy się skorzystać z ich domu.

                                                                    

                                       Stefan Trzecieski,(ok. roku 1940) właściciel majątku dynowskiego

   Tak zaczął się nasz pobyt w Dynowie trwający już 11 lat i którego końca jeszcze dotychczas nie widać.
   Już w pierwszych dniach pobytu w Dynowie mailem sposobność przekonać się, że Niemcy przygotowują tu opór: budowali szańce do których zapędzili nasza młodzież, a patrolujące samoloty doglądały postępujących robót. W miasteczku było pełno żołnierzy. Wielu z nich, jak się przekonałem osobiście, nie pragnęło niczego innego jak powrotu do domu, o zwycięstwie niemieckim już dawno zwątpili. Byli to już ludzie starsi. Sam ich wiek zdradzał, że Rzesza walczy ostatkiem sił. Daleki pogłos  strzałów stawał się co kilka dni wyraźniejszy. Przychodził on do nas z półn.-wschodu, przypuszczalnie  gdzieś z okolic Kowla.
   Niemcy wydali mnóstwo ostrych przepisów dotyczących życia gospodarczego, miedzy innymi za zabicie świni niekolczykowanej, a wiec nie zgłoszonej władzom, groziła kara śmierci. Mimo to potajemny ubój świń rozpowszechnił się, gdyż przynosił on wtedy znaczne zyski. Dowodzi to upadku autorytetu władz niemieckich, skoro nawet kara śmierci nie mogła powstrzymać ludności od szukania zysku.
   Działalność naszych oddziałów partyzanckich AK stawała się coraz energiczniejsza. Doszło do tego, że Niemcy obawiali się jeździć samochodami, gdyż na nie najczęściej odbywały się napady. Było także kilka egzekucji wyrodnych Polaków skazanych na śmierć przez nasze władze krajowe utrzymujące kontakt z Londynem. Wyroki wykonywali partyzanci w sklepach miasteczka lub na ulicy: podchodził wówczas jeden z nich do skazańca nie spodziewającego się niczego i strzelał mu w kark z rewolweru, po czym znikał tak szybko, że o ujęciu nie mogło być mowy.
   Z początku obawiałem się straszliwych represji niemieckich, jak to było kilka razy we Lwowie,  gdzie padali ludzie najzupełniej niewinni. Przekonałem się jednak, że Niemcy już i do tego nie są zdolni, obawiając się widocznie, że każdy akt represji spowoduje z naszej strony jeszcze ostrzejszą kontrakcję.
   U teściów poznaliśmy pp. Trzcińskich.

                                                                 

Na schodach nowego dynowskiego dworu od lewej: Teresa Paygert, Pan Trzciński, Małgorzata Paygert, Pani Trzcińska, Zofia Paygert (1944)

Posiadali oni kiedyś majątek ziemski nad Gopłem, a tuż przed wojną mieli ładnie urządzone mieszkanie w Poznaniu. Niemcy kazali im z początkiem wojny, w ciągu kilkunastu minut opuścić mieszkanie, przy czym  nie wolno im było wziąć więcej jak plus minus 15 kg bagażu, musieli wiec niemal wszystko oddać Niemcom. Nie mając nikogo kto mógłby im dać schronienie, przyjechali w te strony i tu poradzono im, aby zwrócili się do Teściów. Ci, choć ich nie znali, przyjęli ich całym sercem współczując niedoli licznych rozbitków wojennych. Swym pogodnym usposobieniem dodawali mi otuchy, że panowanie Niemców już niedługie.
   Oprócz pp. Trzcińskich było jeszcze kilka osób w podobnym położeniu  jak oni i my, tj. zmuszonym korzystać nieokreślony czas z gościny przezacnych Teściów.
   Nie brakło więc towarzystwa, dzięki czemu skracałem sobie długie chwile wyczekiwania ostatniej klęski Niemców grą w szachy, lektura lub spacerami.
   W ten sposób mijały miesiące. Na Lwów było jeszcze kilka nalotów, ale od matki miałem dobre wiadomości.
   W lipcu nadeszła wiadomość o zamachu na Hitlera. Zdawało się, że już upadnie lada chwila znienawidzony reżim, ale radość była przedwczesna: zamachowców wykryto i reżim trwał nadal. Pociechą było tylko to, że w Niemczech hitlerowcy mieli coraz więcej wrogów, zwłaszcza odkąd udała się inwazja angielsko-amerykańska na Francję, a front włoski załamał się.
   Dla nas zbliżały się rozstrzygające chwile: huk armat stawał się coraz głośniejszy, coraz częstsze napady partyzantów, roboty koło umocnień szańców i rowów przeciwczołgowych coraz bardziej gorączkowe. Wszędzie czuć było zbliżający się front.
   Z końcem lipca zjawiła się w obejściu Teściów kolumna samochodowa, której dowódca powiedział teściowi, że musi wykorzystać jego budynki gospodarcze do złożenia w nich amunicji armatniej.
   W przeciągu kilku godzin zostały wyładowane olbrzymie ilości tej amunicji i złożone częściowo pod dachem w spichlerzu, w szopie i w wozowni, a częściowo w ogrodzie pod drzewami. Próżne samochody wnet potem wyjechały, a pozostało tylko kilku żołnierzy do pilnowania ukrytej przed wrogiem amunicji.
   Widok jej działał na nas przygnębiająco, gdyż zdawaliśmy sobie sprawę, że jeżeli Niemcy będą musieli szybko uciekać z Dynowa nie mając czasu na zabranie amunicji, wysadzą ją w powietrze, a razem z nią wylecą w powietrze nasze dwa domy mieszkalne. Jeżeli zaś Niemcy będą się bronili w Dynowie, to grożą nam naloty bolszewickie i pociski armatnie. W obu wypadkach perspektywa niewesoła.
   Na drugi dzień bliskość frontu dała się jeszcze bardziej we znaki: władze niemieckie zarekwirowały mojemu teściowi dwie pary koni i dwa wozy do przeprowadzenia ewakuacji policji. Jeden wóz poprowadził posterunkowy i ten wraz z parą koni i uprzężą należało uznać za stracony, drugi poprowadził fornal teścia. Co do niego można wiec było mieć nadzieje, że do nas powróci, bo niewątpliwie fornal, mając tu rodzinę, będzie się starał wrócić do Dynowa.
   W południe tego samego dnia oznajmiono nam, że mamy opuścić nasze mieszkanie w przeciągu godziny, bo cała złożona amunicja zostanie wysadzona. Czasu więc na spakowanie naszych rzeczy było bardzo mało. Chcieliśmy uratować ich jak najwięcej, a tu zabrakło koni i wozów w chwili, gdy były potrzebne. Ledwie uprosiliśmy sąsiada, aby odwiózł nasze rzeczy do szkoły, gdzieśmy zamierzali schronić się. Chłop miał mały wózek, do którego był zaprzężony tylko jeden koń. Niewiele rzeczy należących do nas wszystkich można było tym pojazdem wywieść, mimo, że chłop nawracał kilkakrotnie po wyładowaniu rzeczy w szkole. W ten sposób usunęliśmy  z pola działania ognia najcenniejsze rzeczy osobiste, resztę złożyliśmy w piwnicy nowego domu, która wydawała się wyjątkowo silnie zbudowaną, wiec dawała nadzieję, że rzeczy w niej złożone ocaleją pomimo wstrząsów i ognia, jakiego należało się spodziewać po eksplozji amunicji.
   Na długie zastanawianie się nie było czasu: wszędzie widać było przewody elektryczne łączące poszczególne  partie amunicji. Wystarczyło wiec jednego ruchu kontaktami, aby spowodować straszliwy wybuch. Tymczasem godzina minęła, a wybuchu nie było. Powiedziano nam że zostanie nieco opóźniony. Korzystając z tego polecieliśmy jeszcze raz do naszego domu, aby jeszcze co nieco z naszych rzeczy uratować. Musieliśmy się przy tym spieszyć, aby nas wybuch nie zastał w domu.
   Była to już nasza trzecia przeprowadzka w czasie tej wojny: pierwsza w Sidorowie, druga we Lwowie, trzecia – obecna – w Dynowie. Przy każdej ginęła większość naszych rzeczy, a teraz tośmy zostali zredukowani chyba do ostatecznego minimum. Mimo to musieliśmy być zadowoleni, że dzięki opiece Bożej zostaliśmy dotychczas przy życiu.
   Nadeszła noc, eksplozji dotychczas nie było. W szkole ulokowaliśmy się, jak mogliśmy, na piętrowych łóżkach zajmowanych niedawno przez żołnierzy. Gościnny kierownik szkoły, pan Wrażeń i jego żona poczęstowali nas kolacją. Co chwilę słychać było strzały: mówiono znowu o jakimś napadzie partyzantów na Niemców. Nie mogliśmy więc długo zasnąć w obawie, że albo nastąpi zapowiedziany wybuch, albo trzeba będzie znów gdzieś się chronić, jeśliby ten przytułek okazał się niedostateczny.

  

                                   Z lewej stary dwór (zniszczony w wybuchu amunicji), z prawej tzw. nowy ocalały

   Następny dzień był mglisty i ponury. O dziewiątej rano nastąpił spodziewany wybuch. Podmuch powietrza był tak silny, że niejednego z nas obalił o mur. Zniknął wtedy stary dwór teścia, krowiarnia, stajnia cugowa i dwie szopy.

                                                                      Stajnia cugowa  przed zniszczeniem

Ciekawe, że nowy dwór, znajdujący się o parę kroków od nowego został tylko nieznacznie uszkodzony. Wisiał nad nim obrazek Matki Bożej. Tak samo ocalał spichlerz: wisiał nad  także obrazek Matki Bożej.

                                                 Ocalały spichlerz, który dotrwał do lat 2000

Widocznie zlitowała się Matka Najświętsza nad nami i uratowała nam oba budynki niezbędne dla nasze egzystencji po wojnie na tej resztówce.
   Wróciliśmy do niej gdy tylko ustały działania wojenne, a nasz teren przeszedł pod panowanie bolszewików. Był to sierpień 1944 r. Nie wiedzieliśmy wtedy, że ta władza komunistyczna nie prędko się skończy, bo pod postacią  naszych, niezależnych ,rządów, władza partii bolszewickiej przetrwa do chwil obecnych (styczeń 1960).
   Minęło zatem od tej pory prawie 16 lat: szmat czasu w czasie którego powydawałem wszystkie swoje dzieci,

 

                      

Rodzina Paygertów na schodach nowego dworu (1957 r.), od lewej:Małgorzata Baraniecka, Józefa Paygertowa, Adam Paygert, Józef Kalasanty Paygert, Zofia Yaranga, Teresa Gołąb

sprowadziłem matkę, która mieszkała  tu,  w nowym dworze, 6 lat, tj. aż do swej śmierci w 1952 r., pracowałem przez 8 lat w tutejszym liceum

                                

                                                                        Dynowskie Liceum przy ul. A. Mickiewicza

jako nauczyciel fizyki i chemii, o czym mówię dokładniej w swych wspomnieniach z pracy nauczycielskiej.

                       

Pierwsi Profesorowie licealni: Stoją od lewej – Pani Zborzylowa, Pan Szałajda, Pani Kinga Moysowa, Pan Józef Witkowski, Pani ?,Pan Sidor. Siedzą od lewej – Pani ?, Pan Dyrektor Moskwa, Ks. Błotnicki, Pan Józef Kalasanty Paygert.

W tym też czasie umarli oboje moi teściowie (Eleonora i Stefan Trzeciescy) i obie ciotki mej żony: siostra jej matki (Gabriela z Chamców Radzimińska) i siostra jej ojca (Janina z Trzecieskich Jaszczurowska).

Obie mieszkały z nami w nowym dworze. Umarła tez pani Tkaczowa, (pani, która przed samą wojną przyjechała na letnisko z Włoch pod Warszawą i spędziła całą wojnę we dworze) którą rodzice żony przygarnęli do siebie zupełnie bezinteresownie.
   W czasie tych 16 lat umarło w naszym domu 6 starszych osób, a natomiast urodziła się moja najstarsza wnuczka: Marysieńka Baraniecka,

                                                

Eleonora (Leonia) Trzecieska z wnuczką Marysieńką (właścicielką tej strony www)

która jest dziś  14- letnią, dobrze wychowaną, panienką.

   Skoro mowa o wnukach, to dla ścisłości dodać trzeba, że w ciągu tych 16 lat urodziło się ich razem dziesięcioro

 

Dynów 1957 r.- Rodzina Paygertów w ogrodzie dworu – od lewej:TeresaGołąbowa z synem Rafałem, Zofia Yaranga, Irena Paygertowa, Kinga Moysowa, Adam Paygert, Małgorzata Baraniecka, Józefa Paygertowa, Józef Kalasanty Paygert, Walenty Gołąb z synem Pawłem, Maria Baraniecka, Marek Baraniecki; Dzieci od lewej: Stanisław Gołąb, Elżbieta Gołąb i Marcin Baraniecki

: dwie wnuczki i ośmiu wnuków, z których najmłodsi Igor i Olaf Yaranga urodzili się w Paryżu, gdyż moja córka Zofia wyszła za Peruwiańczyka studiującego w  na Sorbonie etnografię.

                                            

                                           Abdon Yaranga z Marychną, Markiem i Marcinem Baranieckimi w Dynowie (1956r.)

 

                              

                                                                Igor Yaranga w 1962r. w Dynowie z dworską Wiśnią
 

Rzućmy teraz okiem na politykę tego okresu. Tutaj stało się to , co tylko mogło stać się najgorszego: bolszewicy górując nad anglosasami swoją zręcznością dyplomatyczną, potrafili wytrącić im z ręki najważniejszy atut, bombę atomową, a następnie wodorową, a w produkcji rakiet dalekosiężnych wyprzedzili ich nawet jak świadczy o tym ich opanowanie Kosmosu w tej mierze w jakiej nie jest to dotychczas dostępne Amerykanom.
   Mimo jednak tych olbrzymich sukcesów bolszewickich można zanotować pewne ich niepowodzenia: są nimi w pierwszym rzędzie polityka  kolonialna. Wprawdzie mamy tu cofanie się na całej linii wielkich imperiów kolonialnych poprzez przyznanie ich koloniom zupełnej niezawisłości, ale żadne z tych nowo utworzonych państw nie oświadczyło się zdecydowanie po stronie bolszewików. Mamy wprawdzie u niektórych pewne lawirowanie pomiędzy światem bolszewickim a kapitalistycznym (np. Indie-Nehru), ale stąd daleko jeszcze do bezpośredniego podporządkowania się bolszewizmowi. Przyjęcie Eisenhovera przez Indie w 1959 r. świadczy wymownie, że sympatie tego kraju krystalizują się coraz dobitniej po stronie świata kapitalistycznego.
   To właśnie należy uważać za klęskę bolszewizmu, który utrzymywać się może przy władzy tylko tak długo, jak długo będzie ją coraz bardziej rozszerzał na inne kraje. Próbuje teraz bolszewizm odbić się na Ameryce Łacińskiej, ale, jak dotychczas, bezskutecznie, a projektowana tam podróż Eisenhovera uwydatni tamtejsze sympatie prokapitalistyczne, gdyż w  przeciwnym razie Eisenhover nie ryzykowałby podróży w tamte strony.
   Dalszą klęską bolszewizmu jest niesłychany rozwój gospodarczy Niemiec Zachodnich (Federalnych). Panujący tam dobrobyt przyciąga ogromne masy ludności z Niemiec Wschodnich, gdzie stopa życiowa jest o wiele niższa, stwarzając tym samym niezadowolenie z tamtejszych rządów bolszewickich.
   To samo niezadowolenie, choć w mniejszym stopniu, daje się zauważyć u innych państw bolszewickich. W październiku 1956 r. doprowadziło to do rozruchów w Polsce i na Węgrzech. Wprawdzie tu i tam panuje obecnie spokój pod wpływem nacisku stacjonowanych tam wojsk rosyjskich, ale w każdej chwili mogą się one powtórzyć, gdy zostanie przekroczona granica wytrzymałości ludności, lub nadarzy się z zewnątrz jakaś okazja wiążąca część sił rosyjskich gdzie indziej.
   Niepewny jest więc , bo tylko na bagnetach oparty stosunek Sowietów do swych satelitów. Również niepewny jest ten stosunek do Chin Ludowych, które wprowadzając, w wyższym stopniu, niż w Rosji zasady marksizmu (głównie za pomocą przymusowej kolektywizacji) spowodowały ogromne niezadowolenie mas do swych czerwonych rządów. Nie jest wykluczone, że to niezadowolenie trzeba będzie wyładować na drodze wojny. Obecnie są w tym kierunku starania mające doprowadzić do wojny z Indiami. Ponieważ jednak mądra polityka Nehru, jak można się spodziewać, nie dopuści do tego, przeto coraz bardziej prawdopodobna staje się wojna chińsko-rosyjska. Za tym przemawia stałe psucie się stosunków pomiędzy tymi oboma kolosami (np. skrócony pobyt Chruszczowa w Chinach w 1959 r.), szybki wzrost potencjału zbrojowego Chin, a przede wszystkim pogłębiająca się stale różnica zaludnienia Chin a przylegającej do nich Syberii południowej. Ta różnica doprowadzi prędzej czy później do wyrównania tych dwóch poziomów: nadmiar ludności chińskiej będzie musiał osiedlić się w niedoludnionej Syberii, a bez wojny, zdaje się, nie da się tego przeprowadzić.
   Tak więc panowanie bolszewizmu, choć pozornie wsparte na granitowych podstawach, nie jest wcale tak pewne, aby mu można wróżyć jeszcze długie istnienie. Wszystko przemawia za tym, że skończy się ono już w najbliższych latach. Sama akcja ”pokojowa” Chruszczowa świadczy o tym , że bolszewicy zdają sobie sprawę ze swych słabych stron. Ile razy czuli się oni słabnąć, tyle razy w ruch puszczali swoja propagandę pokojową. Tak samo jest teraz i prawdopodobnie będzie to trwało do zjazdu na najwyższym szczeblu w Paryżu 16 maja br. Ale co będzie potem, zwłaszcza, jeżeli weźmiemy pod uwagę pogarszające się dla USA stosunki ekonomiczne, które nakażą USA prowadzić politykę bardziej zdecydowaną niż dotychczas. Chodzi o rynki zbytu dla produkcji amerykańskiej w krajach gospodarczo zacofanych, nie wyłączając Chin Ludowych.
   Bieżący rok powinien przynieść odpowiedź na te pytania.

  (Powyższy tekst został przepisany z manuskryptu  przez syna Autora, Adama Paygerta w 2015 r.)